Przejdź do zawartości

Tajemnice Nalewek/Część II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część II-ga
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV
„FRYGA“ ZNAJDUJE

Przed domem na barona von Rajta czekała kareta. Stangret w liberji zasnął na koźle i kiwał się powoli. Gdyby nie był pogrążony we śnie, mógłby widzieć jakiegoś niskiego, małego człowieczka, który się uparcie przechadzał po drugiej stronie ulicy. Od czasu do czasu rzucał on badawcze spojrzenia na ekwipaż i na dom, w którym mieszkała Tema.
Płomień latarni gazowej, stojącej nieopodal bramy, wyraźnie oświetlał sylwetkę powozu i dom, tudzież wejście do bramy. Druga strona ulicy, niezabudowana, ogrodzona tylko jakimś parkanem, tonęła w cieniu.
Zdradzimy incognito małego człowieczka, wytrwale już od półtorej godziny krążącego naprzeciw okien pięknej kurtyzanki. Jest to „Fryga“, którego zresztą w żaden sposób w tej chwili nie poznalibyśmy. Nie mówiąc już o kostjumie, twarz ma zupełnie inną. Duże blond wąsy, blond hiszpanka i niebieskie okulary zmieniły zupełnie wyraz twarzy „Frygi“. Włosy jego, zwykle w nieładzie, były teraz starannie rozczesane.
„Fryga“ robi teraz wrażenie jakiegoś markiera z czwartorzędnej knajpki, a potrosze może przypomina typ warszawskiego „andrusa“, mniejsza o to, „pobytowego“, czy nie „pobytowego“.
Ajent policyjny, przechadzając się, pogwizduje sobie zcicha i swoim zwyczajem mruczy pod nosem:
— Tema... Tema... Dalibóg, przeczucie powiada mi, że ona także musiała urodzić się na Nalewkach. Djabli nadali, że nie miałem dziś czasu widzieć starego Kapuścińskiego. Ten zna wszystkie. Znałbym już ją jak zły szeląg. To zresztą rzecz nie stracona; trzeba będzie jutro kupić Kapuścińskiemu trzy „oczyszczone“ i będzie dobrze... Ale co to za gagatek? Przeczuwam połów. Niech co chce gada naczelnik i mecenas, ale ja wierzę w przeczucia! Jego twarz... jego twarz... Skąd ja ją znam?
Zatrzymał się. W ciszy wieczora, niczem nie przerywanej, naraz dał się słyszeć hałas w bramie.
— Ach, oto i on! — szepnął „Fryga“ — przyjrzymy mu się jeszcze raz.
W tej chwili z bramy wyszedł baron von Rajt. Promienie latarni padały na jego twarz, okoloną niewielkimi faworytami. Rzucił przenikliwym wzrokiem naokoło. „Fryga“ aż skurczył się w ciemnościach po drugiej stronie ulicy, ażeby nie zostać dostrzeżonym. Usunął się za jakiś wystąp parkana i czekał. Czy baron spostrzegł go? Oto kwestja... Scena ta trwała zresztą jedną, jedyną sekundę. Baron otworzył drzwi karety i szepnął parę słów rozbudzonemu już stangretowi. Za chwilę kareta ruszyła.
„Fryga“ pozostał sam, wciśnięty w kąt parkanu. Gestykulował w ciemności, jak opętany.
— Skąd ja go znam? skąd ja go znam? — powtarzał.
W tej chwili „Fryga“ szybko powziął postanowienie. Ruszył za karetą dobrym kłusem, a spotkawszy za chwilę na rogu dorożkę, wsiadł do niej i kazał jechać naprzód.
Tymczasem musimy objaśnić, w jaki sposób „Fryga“ znalazł się pod oknami pięknej Temy. Nie należał on napewno do jej wielbicieli i nie przyszedł chyba śpiewać serenad. W samej rzeczy, cel jego był trochę inny. Uważając Temę za punkt wyjścia śledztwa, w czem wcale się nie zgadzał z mecenasem „Julkiem“, ajent policyjny postanowił, według swego wyrażenia, „zobaczyć, jak ona wygląda“. W tym celu udał się na Wspólną, ażeby przeprowadzić swoje małe śledztwo. W chwili jednak, kiedy już przekonał się z listy lokatorów, że Tema mieszka na dole, i zdołał ujrzeć dwóch jej wielbicieli, odprawionych ode drzwi, zaturkotała kareta. Z ekwipażu wyskoczył młody człowiek. Otarł się on prawie o „Frygę“, który mógł zbliska przyjrzeć się jego szczupłej, bladej twarzy. Ta twarz uderzyła go. Wyraz jej był dość oryginalny, a „Fryga“, posiadający między innemi wyborną pamięć fizjognomji, przysięgał sobie, że ją już gdzieś widział. Nawet dziwiło go bardzo, że, wbrew swemu zwyczajowi, nie mógł jej sobie przypomnieć odrazu. Tak, czy inaczej, „przeczucie“, jak je nazywał, obudziło się w jego umyśle. Zdawało mu się, sam nie wiedział dlaczego, że właśnie ta osobistość ściśle musi być związana ze sprawą. Powiedział sobie: „Tema mi nie ucieknie!“ I pojechał za baronem.
Siedząc w dorożce, która posuwała się w pewnem oddaleniu za karetą, „Fryga“ rozmyślał nad badawczem spojrzeniem, które rzucił dokoła siebie młody człowiek, wsiadając do karety. Czyby co podejrzewał? Ależ to właśnie dowodzi, że ma się czego obawiać. „Fryga“ zatarł ręce. Starał się następnie odgadnąć przypuszczalny powód wizyty młodego człowieka. Ma się rozumieć, nawet tak bujna, jak jego, fantazja, nie mogła mu dać w tej mierze stanowczej odpowiedzi.
— No, no — pocieszał się „Fryga“ — nie odrazu Kraków zbudowano. W każdym razie, to nie bez kozery, że tego przyjęła... „Książę Stasz“, który podobno jest z nią bardzo dobrze, poszedł precz. Drugi poszedł precz. Słyszałem nawet z bramy, jak im coś służąca mówiła o chorobie. A ten przyjęty!
W tej chwili kareta wjechała z Wierzbowej na Plac Teatralny. Skierowała się ona wzdłuż kolumnady teatru. „Fryga“ zatrzymał swego dorożkarza na rogu, obok handlu naówczas Bocqueta, wyskoczył i stanął przy oknie wystawowem, przyglądając się niby wystawionym za szybą butelkom likieru. Z pod oka pilnie spoglądał wbok.
Kareta zatrzymała się przed cukiernią teatralną. Baron wyskoczył z niej i, wyjąwszy z pugilaresu jakiś papierek, dał stangretowi, następnie odprawił go skinieniem ręki, a sam wszedł do cukierni.
— A więc to kareta z remizy — zrobił sobie uwagę „Fryga”.
Poleciwszy swemu dorożkarzowi oczekiwać, ajent zaczął przechadzać się powoli pod kolumnadą. Zaglądał przez okna i drzwi do wnętrza cukierni. Młodego człowieka nie było widać ani w bufecie, ani we frontowych salonach.
— Musi być w palarni, albo na górze — myślał.
Upłynęło pół godziny, godzina. „Fryga” zaczął się niepokoić. Naraz przypomniał sobie, że cukiernia teatralna ma kilka wyjść. Przypomniał sobie badawcze spojrzenie, które rzucił młody człowiek wokoło, otwierając drzwi cukierni.
„Fryga” zdecydował się. Wyjął z kieszeni jakiś kawałek papieru, złożył go w formie listu i wszedł do cukierni. Subjektowi, który go pytał wzrokiem o powód wejścia do cukierni, pokazał papier i rzekł:
— List do jednego pana.
Rzucił pierwsze lepsze nazwisko i pobiegł dalej. Przebiegł wszystkie salony cukierni, palarnię, wszedł na górkę, poszedł nawet do teatralnego foyer — bruneta z faworytami nie było nigdzie...
— A to łotr! — zaklął „Fryga“, znalazłszy się przed teatrem — wymknął się albo przez podwórze do Wierzbowej, albo przez przedsionek teatralny... Osioł ze mnie!
W tej chwili ajenta pociągnięto za rękaw. Obok niego stał dorożkarz, niski, gruby mężczyzna, z czerwoną, jak karmazyn, twarzą i czerwieńszym jeszcze nosem, posiadający zawiesiste wąsy i dobroduszny uśmiech.
— Panie, panie! — rzekł on, patrząc cokolwiek podejrzliwie na „Frygę“ — trza płacić za kurs i za stanie. Czas jechać do domu; koniska się zmordowały.
„Fryga“ trochę się skrzywił. Trzeba było zapłacić, pomimo tak słabego rezultatu polowania. Wyjął woreczek i zwolna odliczył kilka złotych. Dorożkarz zważył pieniądze na dłoni i rzekł:
— No, zdałoby się na piwo.
Naraz ajentowi przyszła do głowy myśl. Zwrócił się do dorożkarza:
— Ha, kiedy tak, to lepiej chodźmy razem na kufelek.
Szeroka twarz dorożkarza roześmiała się wesoło.
— No — rzekł — chociaż to nie wedle przepisania, żeby furman z gościem pili razem piwo, ale kiedy prosicie...
— Ma się rozumieć, że proszę.
— A więc gdzie?
— Chyba tu, na Niecałą, do „resursy“.
Nieświadomych objaśniamy, że taką nazwę nosił pospolicie szynk, specjalnie przez dorożkarzy odwiedzany.
— Ho, ho! — roześmiał się dorożkarz — to wy widać z naszych, kiedy znacie „resursę“. Jeździliście?
— Trochę.
— No, to siadajcie do dryndy. Pojedziemy po kawalersku.
Za chwilę gruby „dryndziarz“, trzasnąwszy z fantazją z bata, zawrócił na miejscu i niebawem, po przebyciu króciutkiego kursu, był u celu. W minutę później dorożkarz i „Fryga“, ze strony którego przyjacielskie traktowanie dorożkarza nie powinno nas dziwić, skoro przypomnimy sobie strój, jaki przywdział, i twarz, jaką sobie zrobił, siedzieli w szynku, przy piwie. Po paru frazesach obojętnej rozmowy, „Fryga“, który już także zdołał przejść z wesołym dorożkarzem na „wy“, zagadnął go:
— Powiedzcie-no — staliście przecież ciągle na rogu Placu i Wierzbowej — czyście nie widzieli przypadkiem wychodzącego z dużej bramy z teatru, co to zaraz za Bocquetem, pewnego młodego człowieka?
— A bo co?
— Ta, potrzeba mi to wiedzieć.
— Bogać tam nie widziałem. Kręciło się tam parę osób, były nawet coś ze dwie kobiety. Ot, siedział człowiek i siedział, a nie miał co robić, to się gapił.
— Widzicie, idzie mi o młodego człowieka, wysokiego, szczupłego, w cylindrze, w porządnem palcie. Miał czarne faworytki, takie nieduże. Wyglądał, jak jaki hrabia.
— Hę... poczekajcie-no. A toć rychtyk taki jakby wychodził... Coś mi się nawet zdaje, że, jak wyszedł, to się bardzo mocno na wszystkie strony oglądał.
— I dokąd poszedł, w którą stronę? — pytał „Fryga“ gorączkowo.
Ale dobroduszny dorożkarz coś już kombinował. Odsunął od siebie nieskończony jeszcze kufel piwa i zapytał:
— A bo wy może z ratusza... hę? Tacyście ciekawi!.
Ale „Fryga“ jak najsolenniej sumitował się, że nigdy nic wspólnego z ratuszem nie miał. W pięć minut opowiedział towarzyszowi zmyśloną biografję i historję poszukiwań. Kiedyś powoził na dorożce, teraz służy u krawca (wymienił adres i nazwisko). Nad wieczorem jego pan spostrzegł przechodzącego drugą stroną ulicy swego dłużnika, który przed paru laty wyjechał z Warszawy, właśnie tego elegancika; kazał mu wziąć czapkę i pójść za nim, ażeby się dowiedzieć, gdzie mieszka. Chodził za nim i jeździł cały wieczór, aż mu się wymknął tak niespodzianie.
Gruby dorożkarz aż zanosił się tymczasem od śmiechu.
— Zuch chłop, zuch chłop! — powtarzał — a to was wziął!
— Ba, ale mi za to „stary“ sprawi futrunek, żem go puścił.
— Na frasunek dobry trunek — rzekł sentencjonalnie dorożkarz.
— A i to prawda.
„Fryga“ brzęknął woreczkiem z drobnymi pieniędzmi i dodał:
— „Stary“ dał na koszty dziesięć złotych. Na zmartwienie trzeba to przepić.
— Tak się patrzy.
— Markier, dwa piwa!
Upłynęła chwila na gawędzie.
— Aha! pytaliście się — przypomniał sobie wreszcie dorożkarz — w którą stronę poszedł ten wasz hrabia. No, niewiele wam z tego przyjdzie, ale zawsze powiem wam, że pomaszerował przez Wierzbową do Trębackiej, a co dalej się z nim stało, ma się rozumieć, nie wiem.
Kufle jakoś wysychały prędko.
— Markier, dwa piwa! — zawołał „Fryga“.
Twarz dorożkarza zaczynała się czerwienić coraz mocniej. Nos był już bronzowego koloru.
— Ho, ho! powiadam wam — ciągnął dalej — dziś to już taki mam ciekawy dzień. Same nadzwyczajne kursa! No, na waszym to człowiek niewiele zarobi. Przynajmniej dobrze, że się spotkało poczciwego człowieka. Ale rano!
— Cóż takiego rano? — zapytał „Fryga“, w którym zawsze był na straży instynkt policjanta.
— Powiadam wam, arabska historja. No, ale wam, kiedy nie jesteście z ratusza, można opowiedzieć.
— Gadajcie, gadajcie!
Na stole stanęły w tej chwili dwa sute kufle piwa. Czerwony dorożkarz pociągnął z jednego, widać dla kontenansu, i zaczął:
— Uważacie, jak jestem dwadzieścia trzy lata dorożkarzem, tak mi się jeszcze nic podobnego nie trafiło. Stoję ja sobie na stacji przy rogu Placu i Senatorskiej, aż tu wpada mi do dryndy jakiś niby Żydziak. Młode to, szczupłe! Niewiele myślący, wyjmuje z kieszeni dziesięć rubli i pyta: — Chcesz to zarobić? — Dlaczego nie? — Widzisz tę dorożkę? — Widzę. Trzeba za nią jechać, uważasz? — Uważam, to nawet nie tak trudne. — Otóż powiada mój Żydek — jeżeli ta dorożka nie pojedzie w Miodową — zarobisz i tak bez niczego ten papierek.
— A jeśli pojedzie? — Przerwał naraz „Fryga“, którego oczy zaczęły się już zapalać ciekawością.
Węszył on coś interesującego, a głos wewnętrzny mówił mu, że losy chcą dlań najwidoczniej powetować dopiero co doznane niepowodzenie.
— O, o! w gorącej jesteście, widzę, wodzie kąpani — rzekł dorożkarz.
Odsapnął i wypił kufel do dna.
— Ej, markier, jeszcze piwa! — wołał „Fryga“.
— Myślę sobie: — Niezgorszy jakiś Żydowina. Żeby tylko parch dotrzymał obietnicy. — I ruszam. A mój Żydek stoi w dorożce, tuż za mojem uchem i gada: — A jeśli pojedzie w Miodową, to będzie gorzej. — Oho! myślę sobie — to źle, kiedy gorzej. Ale nic, tylko jadę. — Trzeba będzie — peda — koniecznie zaraz na początku Miodowej zawinąć się tak, żeby najechać dobrze na tę dryndę, choćby jej tam trochę potłuc boki. — Obejrzałem się, czy ten człowiek przy zdrowych zmysłach? Pytam się go: — A jakże wedle kozy? — I chciałem zatrzymać konie. A tu mój Żydziaczek już mi tka dziesięć rubli w łapę i pokazuje ogromne pugilaresisko pełne pieniędzy i dalejże perswadować, że za wszystko zapłaci, że tamta dorożka może nie wjechać w Miodową (a już zawracała z Bielańskiej na Długą), że można nawet niedać się złapać, jak kto mądry, że to zakład, że go mam w ręku, że jakby mnie wzięli do kozy, to da jeszcze trzydzieści rubli... Powiadam wam, kumie, przez te dwie minuty nagadał więcej, niż inny przez rok.
— No i co, co?... — pytał rozgorączkowany „Fryga“.
Dorożkarz, który pod błogim wpływem wypitego piwa zaawansował już ajenta na „kuma“, kiwał się na wszystkie strony.
— A no, zaryzykowałem — odpowiedział po chwili. — Skotłował mi psia bestja głowę... Powiedziałem sobie: raz kozie śmierć!
— I cóż?
— A nic. Wjechałem na tamtą dryndę jak się patrzy... Złego jej, zdaje się, nic nie zrobiłem, tylko się baba wywaliła.
— Co za baba?
— Pasażerka ot jakaś była, rzetelnie nie wiem, bom zmykał przez Kapitulną, aż się koniskom uszy trzęsły... Zdaje się, że jakaś młoda i galanta.
— No i zemknęliście?
— A jakże.
— A żydziak?
— Poczciwy Żydzina... Dał jeszcze pięć rubli i na Krakowskiem-Przedmieściu wysiadł.
Dorożkarz wysączył piwo z kufla i wstał, trochę chwiejąc się na nogach.
— No, dobranoc wam, kumie. A jak ta wam na imię?
— Walenty.
— A mnie Mateusz. Najczęściej stoję tu, na rogu Senatorskiej i Placu. Przyjdźcie kiedy pogawędzić.
Wyszedł zwolna, stąpając dość fantastycznie.
„Fryga“ został sam. Przez chwilę stał zamyślony. Naraz uderzył się w głowę i zawołał:
— Jestem w domu!
Zapłacił markierowi i wybiegł, jak szalony. W głowie czuł chaos i zamęt. Przypomniał sobie, że na Miodowej, jadąc z adwokatem, był niemal świadkiem wypadku, i że ofiarą wypadku była — Tema. Najwidoczniej ktoś chciał jej nie pozwolić udać się... czy nie do sędziego śledczego? Ale kto? Kto był ten Żydek? Czy i jaki związek istnieje pomiędzy tym Żydkiem, goniącym rano Temę w dorożce, a tym eleganckim młodzieńcem, który odwiedzał ją wieczorem i który tak zręcznie potrafił dostrzec jego, „Frygę“ i tak łatwo się od jego nadzoru uwolnił? Takie pytania zadawał sobie „Fryga“.
Teraz stokroć więcej, aniżeli przed chwilą, żałował, że mu umknęła zwierzyna. Musiała ona mieć powody chronienia się.
„Fryga“ zresztą był dobrej myśli. Przypadek, a jak sam do siebie pocichu się przyznawał, i jego węch, służyły mu dobrze. Od paru dni był na tropie drobnych, ale ciągłych odkryć. Winszował sobie, między innemi, przyjaźni z dorożkarzem Mateuszem i obiecywał, że przy jego pomocy zdoła znaleźć „Żydka“.
Rozmyślając o tem wszystkiem, „Fryga“ mimowoli kierował się w stronę Starego Miasta. Był już przy rogu Podwala i Senatorskiej, kiedy się spostrzegł. Spojrzał na zegarek: dochodziła jedenasta. „Fryga“ przystanął.
— Wartoby pójść do Karolci — zaczął sam do siebie. — Biedactwo, czeka na mnie pewno z kolacją. Same nogi mnie w tę stronę przyniosły.
Po chwili machnął ręką:
— E, nie! Czuję, że dziś mam szczęście. Trzeba pójść chociaż rzucić okiem na dom, gdzie mieszka Meiner. Mam przeczucie. Może się uda co odkryć.
Pośpiesznym krokiem zagłębił się w Podwale. Za kwadrans był na Nalewkach.
O tej porze ta ruchliwa we dnie ulica była cicha i milcząca. Zrzadka tylko słychać było szybkie kroki przechodniów. Sklepy wszystkie pozamykane. We frontowych oknach nie widać świateł. Tylko gdzie niegdzie przed bramą rzucała słaby blask kolorowa latarnia jakiegoś hotelu. Zresztą, dwa szeregi latarń gazowych, o żółtych płomieniach, wydłużały się w dwie harmonijne linje, na tle śpiących w mroku kolosów-kamienic, które za kilka godzin miały znów zawrzeć zwykłym szumem i gwarem. Nalewki spały.
„Fryga“ już parękroć przeszedł się po trotuarze, położonym naprzeciwko domu, w którym mieścił się kantor Meinera. Okna drugiego piętra, zajmowanego przez pokątnego doradcę, były zupełnie ciemne. „Fryga“, który, nauczony doświadczeniem, udawał pijanego, z trudnością posuwającego się naprzód, zaczął już żałować bezużytecznej wycieczki.
Nagle serce mu uderzyło mocniej. Usłyszał hałas kroków; z głębi Nalewek, o kilka domów dalej, ukazały się dwa cienie, dwie postaci. „Fryga“ udawał pijanego z większą jeszcze, niż poprzednio, energją. Czapkę przekrzywił i mruczał coś niezrozumiale pod nosem.
Dwa cienie zbliżały się coraz więcej i rysowały coraz wyraźniej. Stanęły przed domem, w którym znajdował się kantor Meinera. Jeden z nich pociągnął za dzwonek.
„Fryga“, który przed chwilą odsunął się w przeciwnym kierunku, zbliżył się teraz ku nim.
Dwaj ludzie rozmawiający żegnali się widocznie. Brama szczęknęła; niebawem stanęła otworem. W tej chwili „Fryga“ ujrzał dwie twarze w podwójnem oświetleniu stojącej nieopodal latarni, gazowej i dużej latarni, zawieszonej w bramie. O mało co nie krzyknął.
Byli to Apenszlak i ów nieznajomy brunet z faworytami, który przed godziną tak zręcznie zdołał się wymknąć ajentowi tylnem wyjściem cukierni teatralnej.
„Fryga“ tak był zdumiony, iż zaledwie nie przestał grać roli mniemanego pijaka. Ale przytomność umysłu powróciła mu w jednej chwili. Począł tedy energiczniej, niż poprzednio, według warszawskiego wyrażenia, „zamiatać trotuar nogami“. Tymczasem Apenszlak i młody brunet rozmawiali jeszcze sekundę, wreszcie pożegnali się.
Brunet wszedł do bramy, Apenszlak oddalił się w głąb Nalewek.
„Fryga“ stał jeszcze przez chwilę przed kamienicą. Upłynęły dwie minuty. W jednem z okien mieszkania Abrahama Meinera, dotąd ciemnem, pokazało się światło. Tego tylko potrzeba było ajentowi.
— Och, och! — powiedział do siebie — znalazłem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.