Przejdź do zawartości

Tajemnice Nalewek/Część I/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część I-sza
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI
PAN JOACHIM LANDSBERGER

Jesteśmy w Hamburgu, w dzielnicy portowej, zacieśnionej domami staremi i czarnemi.
W jednej z wąskich uliczek stał, a zapewne i do dziś dnia jeszcze stoi, wielki dom w stylu staro-niemieckim, z czerwonej surowej cegły, z belwederem i przystawkami u wierzchu, wogóle jednak dość brudny. Na wysokości pierwszego piętra, pod dość misternie rzeźbionym balkonem, zawieszonym na drugiem piętrze, znajdowała się wielka złocona karta, na której wielkiemi gotyckiemi literami wysztychowano: Joachim Landsberger aus Warschau“.
Była godzina jedenasta rano. W drugim pokoju swego niewielkiego biura, stanowiącym raczej wykwintny gabinet, siedział przed wielkim stołem biurowym, zarzuconym papierami, p. Joachim Landsberger, trzeci wspólnik firmy Ejteles i Sp. Był to mały, pulchny blondyn o twarzy różowej, ufryzowany bez żadnej nagany; twarz jego, zaopatrzona w niewielkie blond faworyty, wycackana i wymuskana, wyglądała trochę, jak lalka z za wystawy fryzjerskiej.
Pan Landsberger, w tej chwili ubrany dopiero w elegancki szlafrok, leżał na wygodnym fotelu. Jedną ręką trzymał szklankę z wonną herbatą, drugą przerzucał masy zgromadzonych na stole listów; niektóre z nich otwierał i czytał. Twarz jego miała wyraz niczem niezamąconego dobrego humoru i zupełnego zadowolenia z siebie.
W tej chwili zapukano do gabinetu.
Herein — rzekł pan Landsberger.
Do pokoju wcisnęła się jakaś niepoczesna, niska, niezręczna figurka, o czerwonej, miejscami aż czarnej twarzy i niepomiernie długich rękach, w stroju, przyjętym przez marynarkę handlową w Niemczech.
— A, Herr Skrschiwanek! — odezwał się do przybyłego pan Landsberger — siadaj pan.
Przybyły niezręcznie obracał czapkę w rękach.
— No, cóż tam nowego, Herr Skrschiwanek? Co za interes? Zwyczajna asekuracja?
— Nie, gdzież tam! — burknął jakimś twardym głosem zapytany — nie niepokoiłbym pana, od tego jest przecież biuro. Co innego!
— Cóż?
— Mam partję jedwabiu liońskiego do sprzedania.
Loco?
Stary wilk morski roześmiał się:
— Może jeszcze z kwitami od zapłaconego cła? Ma się rozumieć na morzu, z dostawą do brzegu, gdzie pan każesz. Może być nawet pod Królewiec.
— A po ile?
Skrschiwanek wymienił cenę. Pan Landsberger skrzywił się. Rozpoczął się targ; ostatecznie decyzja odłożona została do popołudnia.
— Widzisz pan, muszę się namyślić — rzekł w konkluzji pan Landsberger. — Stosunek z panem jest trochę niebezpieczny. Pruska straż celna zna pana, jak zły szeląg. Już i teraz pewno dali znać, że pan tu jesteś u mnie... Lepiej, gdybyś pan przychodził nie sam. Wogóle tym Prusakom nie trzeba się narażać, bo to bestje sprytne i zapamiętałe. Im wolałbym już nawet zapłacić cło. Główny interes jest na naszej granicy. Ale zobaczymy... Może coś obmyślę. Bądź pan, albo lepiej przyślij pan kogo dowiedzieć się. W tych dniach posyłać będę pewno większą partję towaru tam, gdzie pan wiesz... Może i to pchnęłoby się razem.
Począwszy od tego interesanta, zaczęła się w gabinecie p. Landsbergera cała procesja gości. Były to najróżnorodniejsze osobistości: eleganccy panowie, robotnicy, marynarze, to znów jakieś osobistości brudne, podejrzane, z któremi niebardzo przyjemnie byłoby spotkać się na uboczu. Były tu damy, byli i Żydkowie różnego kalibru, począwszy od elegantów, a skończywszy na chasydach, w wielkich kapeluszach i brudnych pończochach z grajcarkowatemi pejsami, jakich tylko gdzie niegdzie jeszcze w Austrji i Prasach spotkać można.
Od czasu do czasu konferencję przerywał jeden z trzech kantorzystów, pracujących w pierwszym pokoju, zapytując w tej lub innej kwestji.
Jednym z pierwszych po niezgrabnym marynarzu przybyszów był wysoki, młody mężczyzna, o wybitnym żydowskim typie, ubrany niezmiernie wykwintnie. Wpadł on do pokoju, rzucił głośne „Morgen“, zdjął rękawiczki i rzucił się w fotel. Pan Landsberger przysunął doń cygara, uścisnąwszy kordjalnie dłoń przybyłego.
— Mam dla pana obstalunek — zaczął prędko młody człowiek — od jednego z naszych najlepszych klientów, Szwalbina z Charkowa. Trzeba mu dostarczyć koronek za 8 tysięcy marek.
Wyjął z kieszeni arkusz papieru.
— Oto szczegółowy wykaz z wskazaniem fabryk, od których trzeba kupić. A oto przekazy i weksle — ciągnął dalej, wyjmując zwitek papierów — wszystko dobre pieniądze.
Pan Landsberger przerzucił wykaz i przeglądał przekazy i akcepty.
— Ma się rozumieć — mówił dalej młody człowiek — zamiast cła, w rachunku pomieszczona tylko bonifikacja. No, ale to już pańska rzecz, ponieważ towar ma iść aż do miejsca przeznaczenia na pańskie ryzyko. Za to tam wkońcu dodano ½% na asekurację. Zgoda?
Pan Landsberger uśmiechał się.
— Cło, to moja rzecz — odrzekł. — Dobrze, że pana widzę, chciałem do waszego domu pisać. Oto do przyszłego pierwszego jestem zmuszony na niektórych towarach podnieść cenę bonifikacji.
— Czy to nie zaszkodzi interesowi?
— Nie sądzę. Zresztą koszty handlowe ostatniemi czasy tak się zwiększyły, że jest mi niepodobieństwem robić inaczej. Oto wykaz podwyżki — dorzucił, podając kartkę.
— Dobrze — rzekł młody człowiek. — A teraz pozostałe tylko nasza prowizja od Szwalbina i, jak zawsze, zalecenie dyskrecji... Pamiętaj pan, żeby w korespondencji pańskiej ze Szwalbinem nie było o nas wzmianki.
Pan Landsberger rzucił parę słów na papier.
— Oto kartka do kasy. Jak zawsze, 1/10 procentu od sumy brutto. Co do dyskrecji, jest to nasz własny interes.
Młody człowiek roześmiał się; kładł w tej chwili rękawiczki.
— Pan wiesz — rzekł po chwili — że ja jestem bez przesądów. Ale firma istnieje przecież przeszło dwieście lat. I trochę byłoby niezręcznie, szczególniej dla mojego starego, który jest radcą na giełdzie, gdyby się dowiedziano, że zastępujemy sobie cło — bonifikacją.
Roześmieli się obydwaj. Nastąpił uścisk ręki. Młody człowiek już wychodził.
— Ale, ale — zatrzymał go na progu pan Landsberger — czy uprzedziłeś pan Szwalbina, że transport może być spóźniony w stosunku do normalnej drogi od 15 do 20 dni? Żeby nie miał pretensji...
— Ma się rozumieć. Przecież wiem, że wasze transporty muszą iść na Warszawę.
Następni interesanci przychodzili z takiemi lub podobnemi interesami. Kupowali i sprzedawali, wreszcie polecali p. Landsbergerowi ekspedycję najróżnorodniejszych towarów, herbaty, galanterji, wyrobów żelaznych, kawy, materji łokciowych i t. d, i t. d. A zawsze i wszędzie wzmianka o „cle“ wywoływała na ustach rozmawiających pół ironiczny uśmiech. Pomimo, że miejscem dostawy była przeważnie Warszawa, wreszcie różne miejscowości Królestwa i Cesarstwa, cło nie wchodziło nigdzie w rachubę, natomiast p. Landsberger liczył sobie — bonifikację. Przeważnie transporty miały być skierowane na imię Apenszlaka, niekiedy na imię Fajnhanda. Wypłaty miały się odbywać przez pośrednictwo firmy Ejteles i Sp.
Pod koniec audjencji do gabinetu pana Landsbergera wszedł człowiek o nieprzyjemnej twarzy, rudawych rzadkich włosach i rozciętym nosie; nadawało mu to trochę pozór buldoga.
Skłonił się nisko i stał przy drzwiach.
— Co tam? — zapytał p. Landsberger.
— Mam do sprzedania...
— Co?
— Trochę złota i srebra.
— Proszę pokazać.
Człowiek zbliżył się krokami lisiemi do biurka pana Landsbergera i zaczął wykładać złote pierścionki, kolczyki, broszki z brylantami, dwa lichtarze, parę łyżeczek srebrnych.
Pan Lansberger spojrzał na leżący nieopodal niego na biurku rewolwer, a następnie zaczął szczegółowo oglądać położone przed nim przedmioty. Trwało to kilka minut. Wreszcie odsunął na bok łyżeczki i parę kolczyków.
— Tego nie biorę. Za resztę dam sto dwadzieścia trzy marki.
Człowiek o podejrzanej fizjognomji podrapał się w głowę.
— Mało — rzekł po chwili. — Przecież to warte piętnaście razy tyle.
— To sprzedajcie komu innemu — odrzekł, uśmiechając się ironicznie, pan Joachim. — Wiecie, że u mnie powiedziana cena jest zawsze ostatnia. Nie chcecie, weźcie sobie i idźcie.
Człowiek znów się podrapał w głowę.
— Ha, cóż robić? Ale dlaczego wielmożny pan nie chce brać tamtego?
Pan Landsberger spojrzał na niego z uśmiechem, pełnym szyderstwa.
— No, miałem was za rozsądniejszego! — rzekł po chwilce. — Na łyżeczkach są cyfry, a na jednym z kolczyków... krew.
Człowiek zmieszał się. Poskoczył ku biurku, aż pan Landsberger położył rękę na rewolwerze; pochwycił łyżeczki i kolczyki i ukrył je w głębi swej kieszeni.
— To... to... krew mi leciała z nosa — mruczał pomiędzy zębami.
Pan Landsberger spoglądał nań chwilę z szyderczym uśmiechem; wreszcie podał mu skreśloną przez siebie kartkę.
— Oto asygnacja do kasy — rzekł. — Proszę powiedzieć, żeby tu nie wpuszczano nikogo, dopóki nie dam znać.
Po wyjściu interesanta, pan Landsberger zbliżył się do ściany w jednym z dalszych kątów pokoju i cztery razy zapukał z różnemi przerwami. Niebawem w ścianie otworzył się rodzaj lufcika, w którym ukazała się ręka. Pan Landsberger podawał jej kolejno kupione kosztowności, półgłosem wyliczając je szczegółowo, jakby dyktując.
W dziesięć minut lufcik został zamknięty, a najwprawniejsze oko nie odkryłoby śladu otworu w ścianie. Na biurku pana Landsbergera nie było już kawałka złota lub srebra.
Czas upływał. Wybiła pierwsza godzina na bronzowym zegarze w głębi pokoju. Pan Landsberger wstał z fotelu i zadzwonił.
— Więcej nie przyjmuję nikogo — rzekł do wchodzącego kantorzysty.
— Ależ tam czeka jeszcze parę osób.
— Powiedziałem, że nie przyjmuję. Niech przyjdą jutro.
W pół godziny potem pan Joachim wychodził z dalszych pokojów wyświeżony, wykrygowany, jak lalka, nawet upudrowany. W drzwiach, prowadzących z pierwszego pokoju do gabinetu, czatował już na niego kantorzysta.
— Co takiego? — zapytał trochę niecierpliwie zacny negocjant.
Kantorzysta zbliżył się niemal do ucha pryncypała.
— Proszę pana — zaczął półgłosem — jest tu jakiś człowiek... Chce asekurować towar, który ma podobno wysłać z Torunia do Warszawy przez „Czerwonego Janka“. Pytałem go się o rekomendację. Powołuje się na von Wildowa, naszego korespondenta w Alkonie.
— Więc cóż? — zapytał opryskliwie pan Landsberger.
— Otóż ten człowiek wydaje mi się podejrzany.
— Dlaczego?
— Niema nic na piśmie, żadnego znaku.
— To jeszcze głupstwo!
— I przytem Sperl mówi, że coś mu się przypomina, iż to indywiduum pracowało dla Weinmana.
— Dla Weinmana?
— A już mówiłem panu, że są złe wieści o „Czerwonym Janku“.
Pan Landsberger zamyślił się.
— Chciałbym go zobaczyć.
Kantorzysta otworzył trochę drzwi.
— Oto tam siedzi.
— Tak — mruczał pod nosem pan Joachim — to nie może być inaczej... Ten Weinman chce mi zrobić sztukę. — Myśli, że złapie starego wróbla na plewy. A jaka wartość towaru? — dorzucił głośniej.
— Czterdzieści trzy tysiące marek.
— Ba, ba! To widoczny kawał. Weinman chce mnie wziąć. Każe „Czerwonemu Jankowi“ dać się złapać na granicy, żebym ja zapłacił pieniądze. Na czyje imię asekurują?
— Na imię Schlafenberga.
Pan Landsberger zaczął się śmiać.
— A to osły!... To jasne, jak słońce, Schlafenberg przecież to szwagier Weinmana. Idź pan, powiedz mu, żeby sobie poszedł do djabła albo do Weinmana, który ma kantor tu zaraz na drugiej ulicy. Od nieznajomych nie przyjmujemy interesantów.
— A cóż będzie z „Czerwonym Jankiem“?
— Rzeczywiście — rzekł powoli pan Landsberger — z tym trzeba będzie coś zrobić. Ten może nam lada dnia zrządzić spory kłopot. Pomyślimy o tem, a tymczasem nie trzeba przyjmować asekuracji transportów, idących przez niego. Należy je kierować na innych naszych ludzi.
Kantorzysta skłonił się i wyszedł.
Pan Landsberger został sam. Przechadzał się po pokoju, uderzając laską w dywan.
— A to szelma Weinman — pomyślał — nie dość, że mi wlazł pod bok i robi konkurencję, ale jeszcze chce mnie urządzać! Ten człowiek mnie nie zna. Trzeba z nim także zrobić porządek.
Groźny uśmiech wykrzywił wargi pana Landsbergera, nadając jego pulchnej, różowej twarzy niezwykły wyraz krwiożerczości.
W tej chwili za ścianą dało się słyszeć kilka uderzeń w pewnych odstępach.
— Jeszcze coś nowego! — zawołał pan Joachim. — Ja dzisiaj nie wyjdę z domu.
Zamknął drzwi od kantoru na zasuwkę i, zbliżywszy się do ściany, odpowiedział pukaniem. Lufcik w ścianie, który widzieliśmy przed chwilą, znów się otworzył.
— Co tam? — pytał zacny negocjant półgłosem.
— Żądają pożyczki 5000 marek — odezwał się z lufcika przyciszony również głos niewidzialnej osoby.
— Kto taki i naco?
— Messer. Idzie o małą wyprawę do Baden-Baden. Tam mieszka jakiś stary Portugalczyk, posiadający podobno brylanty za parę miljonów. Messer będzie miał kilku towarzyszów. Muszą przekupić służbę starego. Warunki zwykłe: sprzedają wszystko nam podług naszych cen, z potrąceniem z sumy sprzedażnej 10000 marek.
Pan Landsberger namyślał się.
— Czy w kasie jest w tej chwili dość pieniędzy? — zapytał.
— Przeszło 30000 marek.
— W takim razie można. Tylko jedna ostrożność. Messer niech da na czas wyprawy na zastaw swoją Bertę. Maleńka zostanie przez ten czas u pana: Z nim inaczej nie można.
— Dobrze.
— Jeszcze jedno. Muszę widzieć Messera. Niech o piątej będzie u ciebie. Przyjdę tam. Rozumiesz?
— Rozumiem.
Lufcik się zamknął.
— No, idźmy — i wreszcie... Grosberg czeka mnie od pół godziny.
Pan Landsberger przebiegł swój gabinet i kantor. We drzwiach jednak zagrodził mu znowu drogę listonosz.
— List do wielmożnego pana. Napisano na kopercie: „Bardzo pilno!“
Pan Joachim machnął tylko ręką i chciał włożyć list do kieszeni, gdy wtem rzucił okiem na kopertę.
— No, dziś same nowości — mruknął. — Czego do licha tak pilno Natanowi?
Stanął w oknie, rozerwał kopertę i przebiegł oczyma długie pismo. Oczy jego wyrażały zdziwienie. Jeszcze raz przeczytał list uważnie i schował go do kieszeni. Zwrócił się do starszego z dwóch kantorzystów, ciągle piszącego coś za kratkami. Rzekł do niego:
— Panie Ringhof, dziś wieczorem wyjeżdżam. Niech pan przygotuje wszystko, co jest do załatwienia, na szóstą wieczorem. Dam panu wszelkie instrukcje.
Obydwaj kantorzyści założyli pióra za uszy. Spoglądali z podziwem na swego zwierzchnika.
— Kiedy... kiedy pan pryncypał wyjeżdża? — wyjąkał wreszcie starszy z nich.
— Powiedziałem, że dziś wieczorem. Proszę, żeby wszystko było gotowe.
Rzeczywiście o godzinie wpół do jedenastej wieczorem pan Joachim Landsberger, otulony w pled, siedział w wagonie pierwszej klasy pociągu osobowego, wyruszającego do Berlina. Jeszcze raz czytał list, który był powodem tak nagłego wyjazdu.
Krótki ów liścik, pisany po niemiecku, brzmiał, jak następuje:

„Kochany Joachimie!

„Przyjeżdżaj jak najprędzej. Jest tutaj bardzo gorąco. „Stary“ zaczyna nam płatać figle. Ostatnia historja przybiera obrót, którego ja sam w żaden sposób nie rozumiem. „Stary“ musi mieć skądś wiadomości. Potrzeba działać. Przytem „ta“ zaczyna przewąchiwać coś o „bonifikacjach“. Słowem, trzeba, żebyś był. Musimy koniecznie zażegnać burzę.

Twój
Natan“.
Pan Landsberger zamyślił się. Tymczasem dawano ostatnie sygnały. Lokomotywa gwizdnęła przeraźliwie. Pociąg ruszył.

— Niepodobieństwo, żeby Weinman w tem ręki nie umoczył — mówił sam do siebie zacny negocjant. — To też dobrze, że się rozmówiłem przed wyjazdem z Messerem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.