Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom III/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

W pałacyku przy ulicy Verneuille odbywała się prawie jednocześnie scena zupełnie w innym rodzaju. Doktor Duffrin przyjechał wcześnie i udał się z panem Bressoles do chorej Marji. Wstała już ona dawno i ubrana leżała na szeslongu. Myślała o Albercie, którego prawie nie miała nadziei widzieć. Pytała sama siebie; czy Gabrjel Servais oddał list temu, co tak bohatersko przywiązanie swe udowodnił i umierał teraz przez nie. Słowem, najczarniejsze myśli ogarniały jej duszę, głęboka melancholia znajdowała się na jej łagodnej twarzyczce. Przyjście ojca i doktora wyrwało ją z zadumy. Przyjęła z uśmiechem obu gości. Bressoles podszedł do niej prędko i pocałował ją w czoło.
— Jak się czujesz dziś, moje dziecko? — zapytał doktór.
— Zdaje się, że trochę lepiej.
— A cóż z twemi czarnemi myślami?
Nie chcąc powiedzieć, co się w niej dzieje, Marja odrzekła, rumieniąc się za kłamstwo:
— Już nie tak często mnie trapią.
— A gorączka?
— Nie wiem, czy to gorączka, ale czasem mi się zdaje, że krew kipi mi w żyłach i rzuca się do twarzy, potem prawie w tejże chwili czuję nagle dreszcze, jakby się krew ścinała lodem.
— Moje dziecko, — odezwał się znów doktór po chwilowem milczeniu — z tego, coś mi panienka powiedziała, nabrałem przekonania, że jesteś poniekąd jeszcze pod działaniem jadu, który się do krwi przedostał przy ukąszeniu przez żmiję.
— Tak pan sądzi? — zawołała Marja bardzo wzruszona.
— Nawet pewny tego jestem, ale nie trzeba się trwożyć. Nigdybym z panienką nie mówił z taką prawie gburowatą otwartością, gdyby nie było lekarstwa na tę chorobę.
— Więc jest lekarstwo?
— Naturalnie.
— To ja mogę wyzdrowieć?
— To już całkiem od panienki zależy. Dość będzie, jeśli panienka będzie chciała, a przyjdzie do zdrowia.
— A to jak? Ale czego odemnie wymagacie? Co mam czynić?
— Wyjść zamąż! — odpowiedział Duffrin. Dziewczę drgnęło od stóp do głowy, jakby poraz wtóry jadowite żądło gadu wpiło się w jej ciało.
— Wyjść zamąż? — powtórzyła ze strachem.
— Koniecznie.
— I to jedyny środek przeciw chorobie, która mnie zwolna toczy?
— Tak, środek jedyny, jedyne wyjście. Nie ja sam tak twierdzę, ale luminarze nauki. Zostań pani żoną, a ocaloną będziesz.
— Lecz ten, którego kocham, który mnie kocha, także chory, jak ja, bardzo chory i nie może żenić się ze mną! — zawołało dziewczę z niewysłowioną rozpaczą.
— To też nie o nim mowa!
— Zdaje mi się, że tracę zmysły. Innego mam mieć męża, nie Alberta, nie, to być nie może.
— Moje dziecko! nie wpadaj w rozpacz! — szepnął Ludwik Bressoles błagalnie składając ręce. — Oddal z serca marzenie, które śmierć rozstąpi, które może już roztrąciła w tej chwili.
Marja zbladła jak trup i z rozpaczą rękoma schwyciła się za włosy, które w nieładzie rozpuściły się jej na ramiona.
Wymówiła tylko te dwa słowa:
— Albert umarł!
— Albo umrze! — rzekł doktór.
— Nie żyje już Albert — mówiło dziewczę w uniesieniu — a wy żądacie, żebym zapomniała o nim! O, nigdy, nigdy! Jeżeli on umarł, ja chcę iść za nim!
Bressoles podniósł głowę.
— Dobrze! — rzekł tonem ponuro stanowczym. — Już więcej cię nie błagam. Idź za nim... ja pójdę za tobą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.