Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.
Zaproszenie.

Rozstawszy się z Verdieram i Lartigues, to jest fałszywym opatem Merisem i z również rzekomym belgijczykiem Termis, Maurycy rozpromieniony, z uśmiechem na ustach, zachwycony sam sobą, wobec ziszczających się najgorętszych marzeń, poszedł na śniadanie do restauracji na bulwarze; poczem wrócił do swego mieszkania przy ulicy Navarin.
Pomimo jednak radości tej czuł jakiś nieokreślony niepokój wewnętrzny, którego nie mógł się pozbyć. Jak to mówią, pił mleko, ale do szklanki dostała się mucha.
Muchą tą była owa spinka od mankietu — która się zarzuciła zeszłej nocy.
Maurycy zapytywał siebie ciągle:
— Czym ja tę spinkę zostawił w mankiecie koszuli, którą spaliłem? A może zgubiłem ją? Zdaje mi się, że ją wyjąłem, a gdyby została w rękawie, znalazłbym ją przecie w wydobytym popiele.
A jeżeli zgubiłem, to gdzie? czy na cmentarzu Pere-Lachaise? czy w karetce?
Byłoby to bardzo przykre, ale to nieprawdopodobne....
Wracając do domu, pomimo woli byłem trochę wzruszony. Wyjąłem tę nieszczęsną spinkę i z roztargnienia gdzieś ją włożyłem.
Ale gdzie? nie mogę sobie przypomnieć.
Mówiąc to do siebie, młodzieniec szukał wszędzie, oglądał meble, przetrząsał szuflady.
Nie znalazł nic.
— Musiałem ją albo zgubić, albo spalić — ciągnął dalej — ale śmiesznem doprawdy byłoby truć się taką drobnostką. Dajmy na to że nawet spinka wpadnie do rąk sprawiedliwości, to i w takim razie czyż czego dowiedzie?
Trzeba tylko odwieść Oktawję od jej głupiego planu! Zanosić tę spinkę do jubilera, zrobić z niej obrączkę do krawata!
Spinkę muszę mieć zwróconą i zniszczę ją!
Rozważywszy dobrze, nie mam się czego obawiać.
Niech najsprytniejsi policjanci na świecie odgadną we mnie owego młodego blondyna, którego powierzchowność opisywaną mieć będą przy każdem ze swych śledztw.
Jakże będą mogli przypuścić, że oba zabójstwa popełnione zostały przez tego samego człowieka?
Dopiero kręcić się będą, narobią hałasu — dowiedzą się bardzo mało i nic sobie nie zdołają wyjaśnić w tych ciemnościach, któremi się umiałem otoczyć.
Ostatniemi myślami temi uspokojony Maurycy wziął za kapelusz, wciągnął rękawiczki i udał się do Oktawji, z którą, według obietnicy, zjeść miał razem obiad.
Młoda kobieta mieszkała przy ulicy Comartin na rogu ulicy Bac de Rempart.
Maurycy skierował się przez ulicę Męczenników, doszedł do bulwaru i tuż przed Tortonim spotkał się twarzą w twarz z jakimś młodzieńcem bardzo eleganckim, który wyciągnął doń rękę i zawołał:
— A, to ty, mój drogi, jak się miewasz? od wieku cię nie widziałem, cóż się z tobą działo?
— Pracuję bardzo dużo! — odpowiedział Maurycy.
— Zawsze w „Niedźwiadku“?
— Zawsze.
— Reporterem tam jesteś?
— Tak, ale oprócz tego zajęty jestem pracą poważną. Pracuję nad dramatem, bardzo oryginalnym, całą noc nad nim spędziłem — dodał łotr cynicznie.
— Wybornie, będziesz miał nasze oklaski, urządzimy ci owację — co się zowie. Powodzenia doznasz wielkiego, ogromnego, tyś dla wszystkich tak sympatyczny. No, ale przecie nie po całych dniach i nocach siedzisz przy robocie.
— Naturalnie, i jeśliśmy się tak dawno nie spotkali, to czysto wypadkowo, ja co wieczór jestem w teatrze.
— A ja już od kilka dni nie byłem. No, wolny jesteś?
— W jakiem znaczeniu? — spytał Maurycy z uśmiechem.
— Ażeby przyjąć zaproszenie na obiad.
— Kiedy?
— Dziś!
— O! do licha jaka szkoda, kochany d‘Arfeuiles — rzekł Maurycy, gryząc wąsy.
— Dlaczego?
— Z największą chęcią przyjąłbym twe zaproszenie, ale dałem już słowo na dzisiejszy obiad i wieczór.
— Założyłbym się że jakiej kobiecie.
— Nie zakładaj się bo wygrasz.
— Ładnej.
— Tak wszyscy utrzymują, i ja także.
— Nowe zwycięstwo.
— Nie, to stara już przyjaciółka.
— E! to mniejsza o nią! Porzuć ją dzisiaj do jutra i do nas przyjdź. Zabawimy się, słowo honoru! Zapoznam cię z pewnym młodym Rosjaninem, z którym zawarłem znajomość w Teplitz, a który teraz przyjechał do Paryża używać wszelkich przyjemności przez dwa czy trzy lata. Zastaniesz tam także barona Paskala de Laudilli, Giovella, Tomeraya i kilku jeszcze bardzo przyjemnych młodych ludzi, oraz bardzo sympatyczne, ładne kobietki. Blankę Topin, Pittę, Lucynę Maguiw, Stewart, czarującą Oktawję.
— Oktawję z ulicy Comartin? — zawołał Maurycy wielce zaciekawiony.
— Tak, ją.
— Napewno wiesz o tem, że będzie?
— Mogę przynajmniej tak sądzić. Przyrzekła. Ty ją znasz.
— Znam trochę wszystkie, te damy.
— Prawda i skromność nie pozwalają ci dodać, że wszystkie damy te cenią cię, czego ci składają dowody. Słowem będzie nas ze dwanaście osób. Po obiedzie urządzimy sobie bakkera. Decyduj się. Przyjaciele nasi i przyjaciółki bardzo się ucieszą, gdy cię zobaczą.
Idź wymówić się ze swego obiadu, a ja pójdę obiad zamówić u Brebanta... zgoda?
Maurycy namyślał się, widać, że Oktawja zaproszona została przez d‘Arfeuilla i zapewne znajdzie wybieg do zrzeczenia się obiadu, zaprojektowanego zrana.
— I owszem — odpowiedział — będą.
— Brawo! Pyszny z ciebie człowiek!
— O której godzinie?
— O pięć minut przed ósmą, bo punkt o ósmej ostrygi zielone podane będą na stół, a Chateau d‘Yquem przed zupą żółwiową.
— Nie spóźnię się.
— Młodzi ludzie uścisnęli sobie ręce i rozeszli się w różne strony.
Chociaż Maurycy i Oktawja od dawna się znali, nie było to wiadomem świadkowi bulwarów i hulaków....
Oktawja kochała Maurycego na swój sposób, ale szczerze, nie przeszkadzało to jej jednak wystrzegać się kompromitowania z współpracownikiem lichej gazetki na czem mogłyby ucierpieć jej interesa finansowo-sercowe.
— Ciekawy jestem, jak się Oktawja przedemną wykręci — myślał, uśmiechając się Maurycy.
Nie przyspieszając kroku i wyborne paląc cygaro, Maurycy zmierzał ku domowi przy ulicy Comartin.
Oktawja czekała na niego.
Mieszkanie jej, którego opisywać nie będziemy, gdyż wcale nie byłoby to interesującem — składało się z kilku pokojów na pierwszem piętrze, a okna jego wielkie i dość liczne wychodziły jedne na bulwar, drugie na ulicę Comartin.
Umeblowanie było kosztowne, ale jaskrawe, bez gustu. Wszystko było tu dla efektu, nic dla prawdziwego smaku.
Oktawja spoczywała na szeslongu w małym buduarze, którego ściany pokryte były atłasem, takim samym, jak krzesła i fotele.
Czytała romans, paliła papierosa i ziewała.
W mgnieniu oka, gdy otworzyły się drzwi i wszedł Maurycy, młoda kobieta zerwała się z szeslongu, rzuciła książkę, papierosa i podbiegła ku młodemu człowiekowi.
— A! jakiś ty niedobry! — zawołała — tak późno! Dwie godziny, czekam już na ciebie!
— Nie gniewaj się — moja mała. Byłbym wiele oddał, gdybym mógł był przyjść wcześniej, ale musiałem być na drugim końcu Paryża. Nareszcie uwolniłem się i jestem.
Oktawja westchnęła.
— Co ci to jest? — zapytał Maurycy. — Czy masz jaki kłopot?
— Mam wielkie zmartwienie.
— Jakie?
— Chciałam z tobą spędzić cały wieczór. Wiesz, jak się z tego już naprzód cieszyłam.
— I ja się także cieszyłem. A teraz przeszkoda.
— Niestety.
— Rozumiem. Hrabia zawiadomił cię, że przyjeździe i Danae czeka na Jowisza.
— Nie, zupełnie co innego, mój drogi... znasz d ‘Arfeuilla?
— Wybornie. Jesteśmy przyjaciółmi.
— Otóż d‘Arfeuille przyjechał do mnie z zaproszeniem na obiad.
— I ty przekładasz — zaproszenie Guy’a d‘Arfeuille nad moje?
— O! wiesz, że nie.
— Jakże mogę wiedzieć, kiedy dowodzisz czego innego?
— Mój drogi, pamiętasz, jak się ułożyliśmy — rzekła Oktawja poważnie.
— Ty nigdy nie masz być zawadą dla mej przyszłości.
— Nie widzę, jaki jest związek między obiadem wicehrabiego i twą przyszłością?
— A jednakże związek jest bardzo wielki.
— Rozwiąż mi tę zagadkę.
— Dobrze. Obiad będzie u Brebanta. Na obiedzie ma być młody hrabia rosyjski, posiadający około miliona franków rocznego dochodu i ogromnego majątku. Młody Rosjanin przyjechał do Paryża przed kilku dniami i onegdaj był w teatrze Gymnase, gdzie i ja byłam i zdaje się, że sprawiłam na nim ogromne wrażenie...
Zobaczywszy, że d ‘Arfeuille, z którym w wielkiej jest przyjaźni, zachodzi do mej loży — prosił go, ażeby został mi przedstawiony. Zapoznanie nastąpi dzisiaj. Widzisz, że idzie tu o moją przyszłość. Rosjanie żenią się.
— Bardzo pięknie i chociaż serce moje musi cierpieć, życzę ci, abyś wygrała tę partję.
— Zawsze pozostaniesz dla mnie najdroższym.
— Ta nadzieja mnie pociesza.
— Obiad będzie o ósmej. Po mnie przyjechać ma Lamouroux.
— Kto to ten Lamourourx?
— E! znasz go zapewne, były podoficer kawalerii, nauczyciel fechtunku. Wszędzie udało mu się wkręcić, w jaki sposób nie pojmuję, bo mnie on się wcale nie podoba, bywa na wszelkich śniadaniach, na wszelkich obiadach, kolacjach i balach, należy do wszystkich zakładów, do wszystkich pojedynków, zawsze go zobaczysz na wszystkich pierwszych przedstawieniach, utrzymują, że grosza nie ma przy duszy. Śmieszny jak rzadko. Podobno d‘Arfeuillowi daje lekcje fechtunku i boksowania.
— No, moja mała, sprawię ci wielką niespodziankę.
— Jaką? mówże prędzej!
— Razem z sobą spędzimy wieczór.
— Jakto? ty także będziesz na tym obiedzie?
— Będę. Spotkałem się z wicehrabią, który mnie bardzo uprzejmie zaprosił, a kiedy się dowiedziałem że i ty tam będziesz, przyjąłem zaproszenie.
— Więc tyś sobie wciąż ze mnie żartował? — wesoło zawołała Oktawja.
— Niby trochę.
— Brawo! Zachwycona jestem. Ale głupstw nie rób. Ledwie że się znamy. Spotkaliśmy się dwa czy trzy razy w towarzystwie.
— Bądź spokojna. Zachowywać się umiem. Możesz ostrzeliwać swego Rosjanina, ile ci się podoba. No. — dodał Maurycy z udaną obojętnością — cóżeś robiła, rozstawszy się mną?
— Dlaczego o to pytasz?
— Tak, przez ciekawość.
— Wróciłam do domu.
— Wprost?
— Tak.
— A śniadanie gdzieś jadła?
— U siebie.
— Toś nie była u jubilera?
— U jubilera? — powtórzyła Oktawja, ze zdziwioną, miną. — A! — dodała, przypomniawszy sobie — miała oddać twą spinkę do przerobienia.
— Właśnie.
— Nie jeszcze. Czy ty to chcesz mieć zaraz? Mogę wstąpić do jubilera, jadąc na obiad.
— Przeciwnie, rozmyśliłem się inaczej.
— Nie chcesz, ażeby obstalowałam dla ciebie obrączkę do krawata?
— Nie!
— A to dlaczego?
— Bo nie będzie stosowna z temi prześlicznemi, spinkami, jakie mi podarowałaś dzisiaj.
— Masz słuszność. Każę zrobić taką obrączkę jak te spinki.
— A tamtę spinkę mi oddasz?
— Nie zostawię ją sobie na pamiątkę.
Jedyna to rzecz, jaką będę miała od ciebie.
Maurycy prawie dopiął celu do którego dążył.
Niebezpieczna spinka zostanie w ręku Oktawji, która oczywiście nie będzie jej pokazywała nikomu.
Nie uważał za potrzebne nalegać, przynajmniej jak na teraz.
— Nie mówmy o tem — rzekła — jeżeli, chcesz ją mieć to weź.
Zaczynało się ściemniać.
Oktawja kazała podać światło.
— No, do widzenia, mój drogi — odezwała, się do Maurycego.
— Wypędzasz mnie?
— Muszę się ubierać, a i ty przecie powinieneś iść do domu, przebrać się we frak i włożyć biały krawat.
Pożegnali się czule; młodzieniec odszedł, a Oktawja zajęła się ubieraniem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.