Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Maurycy mówił dalej:
— Żadna ostrożność nie jest zbyteczna, gdy chcemy swój ślad ukryć przed policją.
Zamiast udać się do najbliższej stacji dorożek, poszedłem wziąć powóz po za Paryżem z pod restauracji i kazałem się zawieźć na dworzec kolei Północnej, gdziem czekał na wysłańca z Londynu.
„Poznałem go po ręce zwieszonej na temblaku; wymówiłem hasło, on wsiadł bez nieufności ze mną i w drodze z dworca kolei na ulicę Montorgueil zabiłem go, aby mu zabrać papiery.
„Reszta jest wam wiadoma.
„Teraz wyprowadźmy wniosek.
„Od razu natrafiłem na swój ideał, na ogromny interes, który mnie zbogaci, jeżeli będę miał w nim udział.
„Czy macie mnie za zdolnego do poprowadzenia dobrze tego interesu, przy waszych radach i waszem doświadczeniu.
„Macie mnie za godnego do zastąpienia tego, któregom zabił i obdarzycie mnie ufnością, jaką on posiadał?
„Powiadam powtórnie; decydujcie.
Lartigues wyciągnął rękę do młodzieńca.
— Zasługujesz na moją zupełną sympatję, kochany panie — zawołał — i ja jej skąpić nie będę. Lubię twoją naturę skorą do działania, a energja twoja mnie zachwyca! Takim byłem w twoim wieku, jakim pan jesteś. Zdaje mi się, że w tobie odżywam i gdybym miał syna, chciałbym, aby był do pana podobnym.
— Dziękuję za dobrą opinję, panie Thermis, ja ją usprawiedliwię — odpowiedział Maurycy ściskając z wylaniem podaną mu rękę.
— Ja także pana oceniam — rzekł Verdier z kolei.
— Posiadasz szybkość decydowania się, zręczność i zimną krew. Są to cenne przymioty, które cię według mnie czynią godnym uzyskania łaski, o którą prosisz.
— Zatem przyjmujecie mnie do siebie — zawołał młodzieniec promieniejąc.
— Do diabła! pilno panu.
— Jakto!
— Pomyśl, że ja i Thermis nie jesteśmy sami.
— Jest was tylko czterech.
— Tak, ale dwaj z innych czterech nie znają cię jeszcze, a oni tak samo należą do narady jak i my. Nie możemy nic bez nich decydować.
— Cóż dalej! — rzekł Maurycy niecierpliwie.
— Jest to rzecz łatwa i prosta: Potrzebujemy wykonawcy, lepszego niż pana znaleźć nie możemy i przyjmujemy go za współpracownika. W korzyściach będziesz miał znaczny udział, za to ja ręczę, ale aby być przypuszczonym do towarzystwa Pięciu, powinieneś przedewszystkiem być przyjętym przez tamtych naszych towarzyszy, bez zdania których nie wolno nam nic stanowić w ważnych rzeczach. Jest to artykuł zasadniczy naszego statutu.
„Dziś jeszcze do nich napiszę z zawiadomieniem o tem, co zaszło i wybadam ich co do pańskiego przyjęcia.
„Odpowiedź ich będzie szybka i przychylna, o tem nie wątpię; jednakże, dopóki nie nadejdzie, pan możesz być i będziesz dla nas użytecznym współpracownikiem, lecz nie wspólnikiem... Zgoda?
— Musi być zgoda — odpowiedział Maurycy, składając list Michała Bremont i kartkę i chowając je do pularesu.
— Zatem przyjmujesz pan tymczasem stanowisko?
— Przyjmuję.
— Dobrze. Jutro ułożymy plan naszego działania...
— Będzie on jaknajprostszy! — zawołał młodzieniec.
— Idzie tylko o wynalezienie rodziny Bressolles i Simony.
— Bezwątpienia, ale poszukiwania powinny być otoczone ostrożnością, o których pomówimy jutro. Jak na teraz, mam pana o jedno tylko zapytać.
— I owszem.
— Papiery, które nam pokazywałeś, są to tylko kopje...
— Tak.
— Co się stało z oryginałami?
— Mam je i zatrzymam.
— Pan nam nie ufasz... — rzekł Lartigues z uśmiechem.
— Nie znając was, naturalnie nie bardzo wam ufałem. Wydałem się wam. Myśl, ażeby mnie sprzątnąć bardzo łatwo mogła wam przyjść do głowy... Oryginały, które pozostały w mojem ręku i może oddane w kopercie trzeciej osobie upoważnionej do zrobienia z nich użytku, w razie gdybym się nie ukazał, stanowią moją obronę... Jestem przekonany, że mnie pochwalacie i że na mojem miejscu zrobilibyście toż samo.
— Słusznie pan przypuszczasz — rzekł mniemany — ksiądz. — Ale wspomniane dowody są niebezpieczne.
— Wiem dobrze.
— Nie proponuję panu, aby je zniszczyć, tylko tak samo w swoim jak i w naszym interesie, trzeba je będzie schować do nieodnalezionej skrytki. Co się zaś tyczy kopii pańskiego pisma, ta już z moich rąk nie wyjdzie.
— To teraz wy im nie dowierzacie — rzekł Maurycy uśmiechając się z kolei.
— Pan przedsięwziąłeś ostrożności, słusznie więc my przedsiębierzemy swoje... Teraz dam panu dobrą radę.
— Jestem gotów ją wysłuchać i według niej postąpić.
— Działaj pan z nami otwarcie... Mogłoby ci się przytrafić nieszczęście, gdybyś nas chciał oszukać.
— Groźba ta jest zbyteczna. Będę postępował z otwartością. Mój interes mi to nakazuje, ponieważ odtąd mieć będę udział w każdem niebezpieczeństwie, mogącem zagrażać stowarzyszeniu. A przystępując do rzeczy, czy nie boicie się, aby dwa trupy zostały poznane w Mordze, dokąd je z pewnością zaniesiono?
— Prawie się nie obawiamy tego. — odparł Verdier. — Aby to mogło nastąpić, trzebaby nieprawdopodobnego wypadku. Jenny Staal była w Paryżu dopiero od dwóch tygodni i wychodząc, zawsze twarz zakrywała gęstą zasłoną. Mieszkała ze mną i można sądzić, że odjechała. Co się zaś tyczy Jonathana Wilda, ten wyjechał z Paryża przed dwudziestu laty.
— Zgoda, ale Jenny i Jonathan byli gdzieś znani i znaki na ich bieliźnie mogą być punktem wyjścia dla śledztwa.
— Mogłoby to być w istocie, gdybyśmy nie byli ostrożni sami dla siebie i abyśmy nie wymagali od tych, co nam służą, aby nosili bieliznę bez znaków, albo ze znakiem fantazyjnym, mogącym dać tylko mylne wskazówki, zdolne do zbicia z tropu poszukiwaczy. Zatrzymaj pan to, co mówię na własną korzyść.
— Uczynię to i w każdej rzeczy iść będę za waszemi radami.
— To będzie roztropnie. Jak się pan nazywasz?
— Maurycy.
— To imię chrzestne. A nazwisko? Ja swego rzeczywistego nazwiska nie znam. Powiedziałem wam, że urodzenie moje otoczone jest tajemnicą, ale aby nie wyglądać jak podrzutek, przybrałem nazwisko Vasseur.
— Masz pan lat dwadzieścia cztery?
— Prawie.
— Mieszkasz pan?
— Przy ulicy Navarin pod numerem dziewiątym...
Lartigues zapisał adres w swojej książeczce.
— Jutro rano odbierzesz pan bilecik — rzekł — wyznaczający ci schadzkę.
— W jakiem miejscu?
— Jeszcze nie wiem.
— Czemuż nie tutaj?
— Jeszcze dziś opuszczam ten hotel. Jest to niezbędny środek ostrożności i nie wiem, gdzie zamieszkam.
— Czy potrzeba panu pieniędzy? — zapytał Verdier.
— Tak, gdyż jestem ubogi i oddałem wam sto tysięcy franków.
Mniemany ksiądz rozwinął paczkę biletów bankowych.
Podał z nich dwadzieścia pięć Maurycemu.
— Ot o czem będzie można czekać cierpliwie — rzekł. — Unikaj pan gry, zbytecznych wydatków, zbyt głośnych zabaw. Jednam słowem wszystkiego, coby mogło ściągnąć na pana uwagę policji, a nawet zadziwić osoby znające twoje przyzwyczajenia... Czy ci wystarczą te dwadzieścia pięć tysięcy franków?
— Wystarczą tymczasowo. Czy chcecie, abym dziś jeszcze zaczął poszukiwania rodziny Bressolles?
— Nie potrzeba.
— Mamże pozostawać bezczynnym?
— Nie. Śledź pan, co robi sąd i policją, które zostały zapewne przewrócone do góry nogami wskutek podwójnego morderstwa. Może się przyda wiedzieć, co się dzieje, obserwuj wiec, ale ostrożnie.
— Bądź pan spokojny.
— Jak na teraz, to już nic nie mamy sobie do powiedzenia. Rozejdźmy się do jutra.
Dwaj członkowie stowarzyszenia Piecu uściskali rękę Maurycego z pozorem najszczerszej serdeczności i młodzieniec wyszedł triumfujący i wesoły z mieszkania pod numerem siedemnastym.
— No — szeptał, schodząc ze schodów hotelu Niderlandzkiego — otóż dostałem się w swoją sferę. Trzymam nogę w strzemieniu, a rumak jest dobry! zajadę daleko!
Po rozmowie, która trwała blisko godzinę i w której powzięto ważne przedsięwzięcia, Verdier rozstał się z Lartiguesem.
Ten natychmiast zeszedł do kantoru hotelowego, zapłacił swój rachunek, posłał po powóz, kazał nań włożyć swój bagaż i kazał się zawieźć na dworzec Lyoński, gdzie złożył swoje rzeczy w składzie.
To uczyniwszy, lekkim krokiem udał się na plac Bastylji i wsiadł do omnibusu, jadącego do kościoła św. Magdaleny.
Wysiadł na bulwarze Temple, naprzeciw pasażu Vendome, który przeszedł, udając się na ulicę Beranger.
Skręcił na lewo i wszedł do domu, w którym mieszkał Verdier.
— Pan Martin? — zapytał odźwiernego, który odpowiedział:
— W podwórzu, na trzeciem piętrze, na lewo.
— Wiem... Dziękuję....
I Lartigues poszedł na podwórze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.