Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XLI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLI.

Niechaj Maurycy jedzie sobie do Brebanta na wielki obiad, na który hrabia Iwan Smoiłow zaprosił w przeddzień gości wicehrabiego Guya d‘Arfeuille.
Cofnijmy się trochę wstecz i towarzyszmy karetkom, które wiozły do hotelu Wielkiego naczelnika policji śledczej, komisarza do spraw sądowych, agentów, tudzież handlarza wianków z ulicy RoO wpół do czwartej obie karetki, ażeby nie zwracać uwagi, zatrzymały się na rogu bulwaru i placu Opery.
Agentom dano wskazówki do działania.
Jeden z nich iść miał z członkami sądu do hotelu.
Innych rola polegała na tem, ażeby pilnować okolic hotelu i przybiec na pomoc, jeżeli sygnał ich wezwie.
Letellier naturalnie towarzyszył naczelnikowi policji śledczej.
Ten wszedł sam do kantoru hotelu Wielkiego.
— Łaskawy panie — rzekł do znajdującego się tam kantorzysty — czy macie tu panowie jakiego podróżnego hrabiego Smoiłowa?
Kantorzysta, nie zajrzawszy nawet do księgi, odpowiedział?
— Mamy, młody Rosjanin, bardzo bogaty.
— Czy jest teraz u siebie?
— Zaraz panu powiem.
Kantorzysta nacisnął dzwonek elektryczny, potem przyłożył usta do tuby akustycznej i wymówił kilka słów, poczem nadstawiwszy ucha do drugiej tuby, rzekł głośno:
— Nie. Hrabia Smoiłow wyszedł przed pół godziną.
— Na pewno?
— Z pewnością. Pytałem dyżurnego na piętrze, gdzie hrabia mieszka.
— Bardzo dobrze. Teraz niech mi pan z łaski swojej pokaże książkę, do której panowie zapisujecie podróżnych.
Kantorzysta z widocznem zdziwieniem spojrzał na mówiącego i zawołał:
— A jakie to prawo ma pan zaglądać do książki?
— Jestem naczelnikiem policji śledczej.
— W takim razie muszę się zastosować do pańskiego żądania. Oto książka.
— Niech pan z łaski swojej wyszuka, co napisane jest o tym Rosjaninie.
— Mam.
— Może pan przeczyta głośno.
— Hrabia Iwan Smoiłow, poddany rosyjski. Przyjechał z Petersburga. Papiery w porządku.
— Kiedy tutaj przyjechał?
— Szesnastego grudnia, więc będzie temu tydzień.
— Znałeś pan dawniej tego człowieka?
— Nie.
— Czy nigdy przedtem nie był w Paryżu?
— Przynajmniej nigdy nie stawał w „Hotelu Wielkim“.
— Wie pan, gdzie on jest teraz?
— Jakżeż mogę wiedzieć, kiedy nie wiedziałem nawet, że wyszedł...
— Jak pan sądzi, wróci na obiad?
— Chyba, że nie.
— Więc nie jada w tutejszej restauracji?
— Śniadania jada, ale obiadów nigdy.
— A może pan wie, gdzie się on stołuje?
— Nie. Wiem tylko, że wczoraj jadł obiad u Brebanta z przyjaciółmi i wrócił bardzo późno w mocy.
— Pod którym numerem stoi?
— Zajmuje cały apartament pod nr. 53.
— Każ pan mnie tam zaprowadzić.
— Ależ — odezwał się kantorzysta wystraszony.
— Niech się pan o siebie nie lęka — rzekł. — Jest ze mną komisarz do spraw sądowych i działamy z mocy odpowiedniej władzy. Oto rozkaz aresztowania hrabiego Smoiłowa, a ja z mym agentami odbyć mam rewizję w jego mieszkaniu.
— Jestem posłuszny zaraz pana zaprowadzę. Ale to musi być jakieś nieporozumienie, jakaś omyłka.
— Nie sądzę.
— Niepodobna, ażeby hrabiemu Smoiłowi można było coś zarzucić, to dżentelmen prawdziwy, a przytem jaki bogacz!
— Tem dla niego lepiej! Bądź pan przekonany, że niepokoić go nie będziemy, jeżeli ma czyste sumienie.
Kantorzysta znowu trzykrotnie nacisnął dzwonek elektryczny.
Do kantoru wszedł służący.
— Zaprowadź tego pana do mieszkania Hrabiego Smoiłowa, pod numer 53 — rzekł kantorzysta.
I dodał cicho, zwracając się do naczelnika policji śledczej.
— Będę pana prosił, abyście panowie działali w sekrecie tak, żeby się nikt nie dowiedział. Rewizja policyjna, pan sam wie, zawsze sprawia złe wrażenie, zwłaszcza w takim zakładzie, jak nasz.
— Bądź pan spokojny, wszystko odbędzie się po cichu, bez rozgłosu, przyrzekam panu.
— A pana proszę, jeżeli Rosjanin powróci, kiedy będziemy jeszcze u niego, zatrzymać go na chwilę.
— Liczę na pana tem bardziej, że prawdopodobnie mamy do czynienia z łotrem pierwszego stopnia.
— Hrabia Smoiłow łotr!... — przerwał kantorzysta zdumiony.
— Niema wątpliwości — mówił dalej naczelnik policji śledczej — i jeżeli pan umożliwisz mu ucieczkę, staniesz się niejako jego wspólnikiem.
— O! ani sobie życzę. Mój Boże, komu to już teraz wierzyć?
— Proszę — rzekł służący, — zaprowadzę pana.
Wyszedłszy z kantoru, sędzia śledczy zatrzymał się przy gromadce, złożonej z komisarza do spraw sądowych. Letelliera i agenta Jodeleta.
— Nie ma go w domu — rzekł. — Pan Letellier niechaj zostanie tu z Jodeletem, ażeby go poznać, kiedy wróci i ująć, jeżeli będzie chciał uciec.
— Bardzo dobrze — odpowiedział agent.
— A my tymczasem dokonamy rewizji w mieszkaniu tego pana, którego tu bardzo poważają. Nie traćmy czasu. Chodźmy.
Służący zaprowadził naczelnika policji śledczej i komisarza do spraw sądowych pod nr. 53, kazał dyżurnemu koledze na pierwszem piętrze drzwi otworzyć, a sam odszedł.
Po wejściu do apartamentu, przybyli nic podejrzanego nie dostrzegli.
W przedpokoju wisiało rozmaite ubranie.
Naczelnik policji śledczej obejrzał je uważnie, ale nie mógł znaleźć ani najmniejszej plamki krwi.
Obejrzano meble.
Szuflady w stołach były puste.
Dwa duże kufry podróżne stały otwarte.
W jednym a nich leżały ubrania wierzchnie i futra, w drugim bielizna z cyfrą J. S. i koroną hrabiowską.
Ani papierów, ani broni nie było.
Najściślejsza rewizja żadnych nie dała rezultatów.
Naczelnik policji śledczej przywołał dyżurnego.
— Nie wiecie — zapytał — czy podróżny, który tu mieszka, nie oddawał wczoraj lub dziś zrana bielizny do prania?
— Dziś rano dał trzy koszule dzienne, trzy nocne i sześć chustek do nosa. Sam nosiłem bieliznę do praczki.
— Nie zauważyliście, czy na gorsie koszuli lub na rękawach były plamy czerwone, podobne do krwi?
— O! nie! Hrabia Smoiłow zmienia bieliznę codzień. Koszule jego tak czyste są, gdy oddaję je do prania, jak kiedy je na siebie kładzie.
Naczelnik policji śledczej i komisarz do spraw sądowych wrócili do Letelliera Jodeleta.
— Pozwoli mi pan naczelnik zapytać, czy znaleźli panowie jakie ślady? — odezwał się Jodelet.
— Żadnych. Mamy do czynienia, z łotrem, który o wszystkiem myśli i nie zaniedbuje żadnych ostrożności.
— E! ale będzie musiał wszystko wyśpiewać, jak go złapiemy!
Naczelnik spojrzał na zegarek i rzekł:
— Szósta. Nigdy tu nie jada obiadu. Prawdopodobnie nie wróci.
— Mówiłem panu naczelnikowi — ośmielił się wrócić handlarz wianków — że widziałem, jak wstąpił do Brebanta.
— A wczoraj jadł tam obiad — zawołał naczelnik policji śledczej — może i dzisiaj tam zajada.
— Bardzo być może.
— Jodelet, siadaj do jednej z naszych karetek i jedź do Brebanta. Tam dowiesz się, czy nie znajduje się taki a taki Rosjanin.
Agent oddalił się pospiesznie.
— A my panowie — mówił dalej naczelnik policji śledczej — uzbrójmy się w cierpliwość i wsiądźmy do drugiej karetki, której każemy podjechać do hotelu, ażeby pilnować wejścia.
Co powiedziano, to uczyniono. Upłynęło pół godziny, trzy kwadranse, wreszcie godzina.
Hrabia Iwan Smoiłow nie wracał i nie widać też było Jodeleta.
Zmrok zapadał. Na bulwarze już wszędzie palił się gaz. Nareszcie zjawił się Jodelet.
— I cóż? — zapytał naczelnik.
— Będziemy go mieli.
— Czy to nadzieja, czy pewność?
— Pewność!
— Brawo! Więc dokąd mamy jechać?
— Do Brebanta.

★ ★ ★

Było trzy kwadranse na ósmą.
Wielkie oburzenie panowało w restauracji na bulwarze Poissoniere. W sali, którą czytelnicy nasi już znają, znajdowali się prawie wszyscy młodzi ludzie, co w przeddzień będąc gośćmi wicehrabiego Guya d‘Arfeuilla, teraz stali się gośćmi hrabiego Iwana Smoiłowa.
Dwóch tylko osób brakowało, Maurycego, zwykle punktualnego i barona Pascala de Landilly, który zawsze się spóźniał.
Rozmowa toczyła się o błahych rzeczach, goście jedli, zakąski, gawędząc o skandalach paryskich, nowych sztukach i maskaradach, które wkrótce zacząć się miały w nowej Operze.
Tylko Rosjanin i Oktawja, nie brali udziału w tej ogólnej rozmowie. Siedząc na kanapie obok młodej kobiety, młody Rosjanin wyglądał na bardzo zakochanego.
Oktawja uśmiechając się, słuchała komplementów, jakiemi ją obsypywał z porywającą wymową.
Drzwi się otworzyły od sali i wszedł nareszcie Maurycy z Paskalem de Landilly.
Maleńka ptasia głowa tego ostatniego znikała literalnie w ogromnym szalu i podniesionym kołnierzu paltota.
— A, moi drodzy, co za czas, co za czas, — rzekł rozradowanym głosem — gotówbym się założyć, że dziś czterdzieści stopni zimna. Człowiek w lód się zamienia.
Maurycy nie mówił nic, tylko uścisnął ręce — które doń się wyciągały.
Starszy garson oznajmił, że podano do stołu.
Każdy z współbiesiadników poprowadził damę pod rękę i przeszli do rzęsiście oświetlonej sali, gdzie był stół nakryty. Zaraz po zupie zawołał Paskal de Landilly:
— Wystawcie sobie, moi mili, że byłem dziś w bardzo interesującem miejscu. Zgadnijcie! Nie... nie odgadniecie! byłem w Mordze, słowo honoru pyszna myśl... Widziałem kobietę z cmentarza Pere Lachaise i mężczyznę z ulicy Ernestyny. Bardzo ciekawy widok i wierzcie mi bardzo wzruszający. Zimno się człowiekowi robi... Wystawcie sobie, że ci nieszczęśliwi...
— Ależ dosyć już, dosyć! — przerwała Adela Desirac — któż to o Mordze opowiada przy obiedzie, to apetyt odbiera.
— Dobra jest, słowo honoru, ale ma słuszność! — rzekł Paskal. — Dajmy pokój tej ponurej historii. W nocy Bóg wie, co mi się o niej śniło. Otaczały mnie zewsząd trupy, a później przyszedł komisarz, żandarmi, agenci, cała prefektura.
Ledwie Paskal de Landilly domówił tych słów, gdy otworzyły się drzwi od sali.
Przepasany wstęgą urzędową, wszedł przez nie komisarz do spraw sądowych, potem naczelnik policji śledczej, potem Letellier, Jodelet, a za nimi kilku agentów.
Na widok ich wszystkich biesiadników ogarnęło zdumienie, dochodzące aż do osłupienia.
Maurycy zbladł jak płótno. Po raz pierwszy drżeć począł.
Musiał za krawędź stołu uchwycić się, ażeby nie upaść.
— Gdybym mógł uciec — pomyślał.
Ale ucieczka była niemożebna — niemożebną fizycznie.
Agenci obstawili wszystkie wyjścia i zapewne mieli polecenie nikogo nie wypuszczać.
— Złapałem się — pomyślał morderca — ale mnie żywego nie wezmą. Postawiłem na kartę całe swe życie i przegrałem... co się należy zapłacę... umrę ale nie na rusztowaniu.
Wziął ze stołu nóż, aby zatopić go w sercu, w chwili, gdy dotknie się jego ramienia ręka agenta.
Wszystko to odbyło się o wiele prędzej, niż zdążyliśmy opowiedzieć.
W sali głęboka panowała cisza. Słychać było tylko przyspieszony oddech obecnych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.