Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

— Mów pan dalej — ciągnął sędzia śledczy. Letellier mówił dalej:
— Nagle młodzieniec zwalniając kroku, wyjął klucz z kieszeni. Ujrzałem się obok niego, gdy kładł ten klucz w zamek grobowca Kurawiewów. Nawet ukłoniłem mu się, przechodząc. Wracając, ujrzałem drzwi zamknięte, lecz klucz tkwił w zamku.
— Która mogła być wtedy godzina?
— Kilka minut po trzeciej. Spojrzałem na zegarek, powróciwszy do domu.
— Przypominasz pan sobie rysy i powierzchowność tego młodzieńca?
— Ach panie, zdaje mi się, że go mam przed oczyma.
— Opisz go pan....
— Przystojny chłopiec, średniego wzrostu — lecz zgrabny... rysy twarzy regularne, dosyć biały; oczy czarne, bardzo żywe, włosy jasne dosyć długie, faworyty blond, takież małe wąsiki, ubrany był bardzo elegancko i nosił binokle. Zapłacił mi złotem.
Słuchając tego opisu pan de Gibray, naczelnik wydziału śledczego, komisarz do spraw sądowych, i dwaj agenci nie mogli powstrzymać gestu zadziwienia.
— Ależ — zawołał sędzia śledczy — ten rysopis zgadza się zupełnie z rysopisem danym przez stangreta z ulicy Ernestyny.
— Kroćset — rzekł Jodelet półgłosem, ale dosyć głośno, aby zostać usłyszanym — ja dobrze mówiłem, że mężczyzna i kobieta zostali zamordowani tą samą ręką i tą samą bronią... Ten jasny blondyn jest ich mordercą.
— Czyś pan słyszał młodzieńca mówiącego? — zapytał sędzia śledczy kupca przyborów żałobnych.
— Słyszałem, proszę pana, w sklepie, gdy wyjął sakiewkę, płacąc za sprawunek złotą czterdziestofrankową z której mu moja żona wydała resztę.
— A! zapłacił sztuką czterdziestofrankową?
— Tak jest, panie, i nawet zdaje mi się, że ich miał sporo w woreczku.
Jedna z nich posłużyła do oddalenia stangreta przy ulicy Montorgueil.... — szepnął Jodelet.
— Czy dobrze mówił po francusku? — spytał sędzia śledczy.
— Bardzo dobrze, lecz cudzoziemskim akcentem, który mi się wydawał podobnym do akcentu północnego, jednak nie mogę zaręczyć.
— To ten, którego szukamy — rzekł naczelnik wydziału śledczego. — Interes się upraszcza, gdyż mamy szukać tylko jednego sprawcy.
— Tak — odparł de Gibray — tylko ten jegomość otoczył się taką tajemnicą, że trudno będzie go wyszukać.
Zobaczymy. Młody, blondynek jest przebiegły, to rzecz pewna, ale i my będziemy również przebiegli.
— Czy pan potrzebuje jeszcze co odemnie? — zapytał Letellier.
— Tak, na chwilkę. Poproszę pana, abyś się z nami pofatygował do kancelarii, pana nadzorcy cmentarza dla podpisania protokółu śledczego i dziękuję panu żeś nam dał dobrowolnie objaśnienia które nas ogromnie posunęły w naszych poszukiwaniach.
— Cieszy mnie, że mogłem być panom użytecznym i jestem na panów rozkazy — odpowiedział kamieniarz. — Jeżeli kiedykolwiek ujrzę zbrodniarza, nie stracę go z oka i każę go natychmiast aresztować...
— Trzebaby zamknąć dobrze te drzwi — rzekł sędzia śledczy do ślusarza, który zapytał:
— Czy trzeba zamek przybić napowrót?
— Nie, zatrzymamy go jako „corpus delicti“. Tylko pan przymknij tak, aby można przyłożyć pieczęcie.
— To bardzo łatwo.
— Więc się pan pospiesz!
Ślusarz poszukał w worku narzędzi.
Wyjął nit z przedziurawioną głową, włóżył go w otwór zamku i zanitował z tyłu.
To uczyniwszy, zamknął drzwi, i wsadziwszy długi gwóźdź w głowę nitu, wetknął go pomiędzy spojenia granitu.
— To tylko tymczasowo — rzekł, kończąc.
— Jeżeli panowie chcecie, mogę w domu zrobić haki i zamknąć daleko mocniej.
— Dobrze i tak będzie. Panie komisarzu policji, bądź pan łaskaw przystąpić do opieczętowania.
Komisarz wziął się natychmiast do dzieła i ukończywszy, wydał rozkaz, aby dwaj stróże cmentarni nieustannie pilnowali grobowca.
— Teraz idzie o przeniesienie ciała do Morgi — rzekł naczelnik wydziału śledczego. — Pan nadzorca będzie łaskaw dać nam do dyspozycji swoich ludzi...
— Gotowi... czekają na pańskie rozkazy — rzekł nadzorca, wskazując na czterech ludzi, stojących nieruchomo przy noszach.
— Dobrze, Brygadier Lannoy odprowadzi to ciało razem z dwoma agentami. Idźcie panowie.
Posługacze założyli taśmy tragarskie na ramiona, podnieśli nosze i zeszli powoli z wyniosłości cmentarza.
Członkowie delegacji sądowej i świadkowie udali się do kancelarii nadzorcy, gdzie protokół śledczy został odczytany i podpisany.
Zostawmy urzędników zajętych temi szczegółami i udajmy się na drugie piętro jednego z domów na ulicy Navarin, do małego mieszkania, umeblowanego gustownie, nawet rzec można wykwintnie.
Była piąta rano, to jest na trzy godziny przed odkryciem przez kamieniarzy na cmentarzu Pere Lachaise morderstwa, popełnionego w grobowcu rodziny Kurawiewów.
Wejdźmy do gabinetu, oświetlonego przez lampę abażurową, stojącą na biurku.
Duży ogień z suchego drzewa palił się na czarnym marmurowym kominku, nad którym zawieszone było pochyło duże lustro weneckie w hebanowych ramach.
Przed ogniem tym siedział młody człowiek, ubrany w kostium z błękitnej flaneli, z wypustkami czerwonemi.
Po jego prawej stronie na dywanie leżały porzucone różne sztuki ubrania męskiego, składającego się z czarnych kortowych spodni w kraty szkockie, czarnej kamizelki, kurtki, palta, koszuli, krawatu, szarfy białej wełnianej i czerwonej fularowej chustki.
Młodzieniec ten mógł mieć lat dwadzieścia trzy.
Gęste ciemne włosy, kręcące się z natury, lecz obcięte bardzo krótko, otaczały jego cokolwiek niskie czoło.
Wąs tak lekki, że był podobny do mgły otaczał jego wargi nader poprawnego rysunku często podnoszące się w kątach wskutek pogardliwego skrzywienia, chociaż zwykły wyraz jego twarz był melancholijny.
Cerę miał matowo-bladą.
Oczy czarne, duże i błyszczące, przedstawiały szczególną ruchliwość.
Spojrzenie jego było to łagodne, to prawie czułe, to stawało się surowe, prawie okrutne.
W prawej ręce młodzieniec trzymał szczypce, a w lewej cygaro „regalia de la reina“, które co chwila niósł do ust i którego białym, pachnącym dymem nasycał się z widoczną rozkoszą.
Nagle podniósł wzrok, aby spojrzeć na zegarek, stojący na kominku.
— Piąta... — rzekł — już piąta! Jak też ten czas leci! Spieszmy się wykonać autodafe!
I wziąwszy końcem szczypców jeden z przedmiotów ubrania, porozrzucanych w nieładzie obok niego, wrzucił go w płomień kominka.
Przedmiotem tym była chustka fularowa.
Ogień pożarł ją prędzej niż w dwie sekundy.
Następnie przyszła kolej na koszulę, której gors i mankiety nosiły czerwone plamy, podobne, do plam krwistych.
Trzy minuty były dostateczne do zamienienia jej na popiół, chociaż młodzieniec przedtem zwinął ją w rękach, aby nie wybuchnęła płomieniem.
Podczas gdy żywy płomień rzucał czerwony odblask na bladą twarz pana domu, wzrok jego wyrażał ten okrutny wyraz, o którym mówiliśmy wyżej.
Czarna sukienna kamizelka paliła się wolniej: trwałość tkaniny, spójność jej popiołów — nie dozwalałaby rozwinąć się ogniowi.
Na marmurze, stanowiącym pokład kominka znajdowała się szeroka łopatka ręczna i kubeł cynkowy, na pół napełniony wodą.
Młodzieniec wziął łopatkę, sprzątnął popioły i wrzucił w kubeł, gdzie zasyczały w złowrogi sposób.
Uwolniony w ten sposób płomień się zaraz ożywił i natychmiast spodnie, podarte na dwoje, a następnie szarfa, znikły w ognisku, napełniając gabinet okropnym swędem spalonego sukna.
Młodzieniec wspomniany wyżej kilka razy wybierał popioły i dokładał drzewa do ognia.
— Palto nigdy się nie spali, jeżeli literalnie nie zostanie pocięte na sztuki — pomyślał.
I wziąwszy z biurka duże krawieckie, nożyce, zaczął ciąć na sztuki ubranie krwią zbryzgane.
Każdy, kawałek został kolejno wrzucony na ogień, lecz grubość tkaniny spalenie czyniła trudnem i więcej niż godzina upłynęła, nim ostatni kawałek uległ zniszczeniu.
Nareszcie skończyło się.
Nie pozostało nic do spalenia.
Młodzieniec wygarnął z ogniska popioły podejrzanej natury, wsypał je do tych, które już były w kuble cynkowym, zamiótł kominek, nakładł drzewa na ognisko, poczem zadowolony ze sposobu, w jaki dokonał swej operacji, wstał, mówiąc:
— Teraz chodzi o to, aby to wszystko gdzieś wyrzucić. To będzie łatwo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.