Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Woźnica Cadet.

Gibray przerwał to milczenie.
— Co pan o tem wszystkiem myśli? — zapytał naczelnika policji śledczej.
Ten odrzekł:
— Mamy przed sobą zbrodnię, spełnioną albo w celach zemsty, osobistej, albo dla porwania papierów, o których zabójca wiedział, że się znajdują przy jego ofierze — to według mnie wątpliwości nie ulega, bo nie skradziono ani pugilaresu, ani zegarka. Sprawa zresztą bardzo tajemnicza, być może, iż badanie woźnicy coś wyjaśni.
— Żałuję, żeśmy z sobą nie wzięli doktora — wtrącił komisarz do spraw sądowych.
— Po co, przecie człowiek ten już nie żyje!
— Doktór mógłby nam powiedzieć, o której godzinie nastąpiła śmierć.
— Dowiemy się o tem z odpowiedzi woźnicy.
— Tak, żeby nas tylko nie chciał okłamywać.
— Możecie się po nim tego nie spodziewać — odezwał się gospodarz. — Cadet, człowiek uczciwy, służy u mnie od dawna. Jeżeli wie cośkolwiek, powie panu niezawodnie.
— Cadeta tu w dzielnicy lubią i szanują — dodał brygadjer sierżantów miejskich — często gęsto podpije sobie to prawda, ale nic złego nie zrobi nawet muszę, a jeżeli znajdzie cobądź w swej karetce, zawsze odniesie do prefektury. Jabym proszę panów nie mógł go obwiniać.
— Jego też nie oskarża się — odpowiedział naczelnik policji śledczej z przebiegłym uśmiechem — ale nie będąc wspólnikiem zbrodni i nawet nie wiedząc — że dokonana została zbrodnia — może dać nam bardzo cenne wskazówki. Często jedno słówko wystarcza do odkrycia śladów.
Sędzia śledczy potwierdzająco kiwnął głową.
W tej chwili dał się słyszeć głośny zgiełk. Tłum, stojący na ulicy Ernestyny widząc, że woźnica Cadet idzie między dwoma sierżantami, protestował przeciw aresztowaniu tego człowieka, którego uważał za niezdolnego do zbrodni i któremu mógł chyba tylko zarzucić zbyteczne zamiłowanie do kieliszka, co zresztą lud z łatwością przebacza. Sierżanci miejscy roztrącili tłum i wprowadzili Cadeta na podwórze przez bramę, którą koledzy pospieszyli czemprędzej otworzyć.
Zastraszony wielce, zdziwiony zarówno Cadet nie wiedział, co ma uczynić, czego się lękać. Sierżanci, którzy go zaprowadzili do cyrkułu, — stosownie do otrzymanego rozkazu, przez całą drogę milczeli. Kiedy go z cyrkułu poprowadzono na ulicę Ernestyny, zobaczył zbiegowisko ludzi przed drzwiami Wawrzyńca Bieneta i zrozumiał zaraz, że nie chodzi tu o niezachowanie jakiegoś przepisu policyjnego i zaczął się sam zastanawiać w myśli, co mogło się stać, że się zebrał taki tłum w miejscu zwykle pustem. Serce bić mu poczęło gwałtownie, oddech zaparł mu się w piersiach, niepokój się w sercu zwiększył, gdy usłyszał, jak z tłumu wołano do agentów;
— Puśćcie go! puśćcie! to dobry człowiek. Nie, on nie wanien!
Chłodny pot wystąpił mu na policzki.
— Cóżem ja zrobił? — pytał siebie w myśli — nic sobie nie mogę przypomnieć. Pamiętam, żem sobie w nocy trochę podpił. Może kogom przejechali
Wszedłszy; do bramy, bystro rozejrzał się dokoła.
Na dziedzińcu, obok karety, którą zwykle jeździł, zobaczył kupkę słomy, przykrytą dywanikami, a obok dwóch sierżantów, jakby na straży. Strach go zdjął...
— Boże miłosierny! co to znaczy? — zawołał głosem ledwo zrozumiałym.
— Zaraz się dowiecie! — odezwał się doń brygadier — ale nie macie czego drżeć... Nikt wam nic złego nie zrobi. Chodźcie ze mną do waszego pana, tam na was czekają.
Trochę uspokojono go temi słowy, a zwłaszcza życzliwym tonem, jakim były wymówione. Cadet zręcznie wbiegł po schodach, prowadzących do mieszkania gospodarza. W sionce znów poczuł ogarniający niepokój. Zatrzymał się i obrócił. Dwóch sierżantów miejskich szło za nim.
Biedny Cadet zobaczył, że bardzo gorliwie pilnują człowieka, któremu nikt nie chce nic złego zrobić.
Brygadier otworzył drzwi i rzekł:
— Wejdźcie moi kochani!
Potem głosem wyraźniejszym dodał:
— Woźnica Cadet.
Przestąpiwszy za próg pokoju, zobaczył Cadet ludzi w czarnem ubraniu z orderami, bardzo poważnie wyglądających, a na widok ten nie mógł powściągnąć coraz bardziej wzmagającego się w nim wzruszenia. Serce mu się ścisnęło.
— Tylu ludzi — pomyślał — musi być coś strasznego.
Nie stracił jednak głowy i ukłoniwszy się nisko, rzekł tonem dość pewnym:
— Tyle mam w głowie oleju, proszę panów, że rozumiem, że jestem przed panami sędziami, że mnie aresztowano, że badany będę, ale to prawda również, że nazywam się Cadet, żem człowiek uczciwy i każcie mnie panowie powiesić lub gilotynować zaraz w tej chwili, jeżeli co z tego wszystkiego rozumiem.
Zamilkł, ażeby odetchnąć, poczem mówił dalej:
— Kazaliście mnie panowie schwytać i zaprowadzić do cyrkułu, zmusiliście mnie iść przez ulicę między dwoma sierżantami miejskimi, jakbym był jakim niebezpiecznym złodziejem — a to wcale nie śmieszne ręczę panom, i wcale nie mam ochoty do śmiechu. Czy wczoraj przewróciłem na ulicy latarnię gazową. No, to zapłacę! Powiedzcie mi panowie, o co mnie oskarżacie? Przecież trzeba powiedzieć...
Woźnica Cadet miał twarz poczciwą i szczerą, wprawdzie trochę czerwoną od nadużywania trunków, ale otwartą i rozumną. Niski był raczej, niż wysoki, i okrągły przytem jak aniołek, oczy miał niebieskie, gęste włosy jasne, kędzierzawe, nosił małe wąsy i faworyty. Ubrany był czysto.
Sędziowie przypatrywali się twarzy tego człowieka, który w całej dzielnicy cieszył się dobrą reputacją i wydała im się sympatyczną.
— Bynajmniej was nie oskarżają, mój przyjacielu — odezwał się Gibray głosem, w którym wcale nie było surowości.
— A przecież mnie aresztowano — odrzekł żywo Cadet — nie po to chyba, żeby mi dać nagrodę za cnotę.
— To była tylko przezorność, ażeby was nikt nie wypytywał przed nami.
— Wypytywał! — powtórzył Cadet. — A o co? Przecie nie zrobiłem nic złego.
— Jesteśmy o tem przekonani.
— Wiec o czem panowie chcecie się dowiedzieć?
— Jakeście swój czas spędzili wczoraj wieczorem.
— Jak czas spędziłem?
— Tak, coście porabiali? Myślę, że przecie powinniście to z łatwością powiedzieć.
— Z łatwością... No, nie tak bardzo?
— Dlaczego?
— Bom się wczoraj uraczył... a to może mi się przez to trochę pomieszało. Ale pomyślawszy dobrze, może sobie przypomnę... Najprzód pojechałem....
Gibray przerwał woźnicy.
— Zaczekajcie — rzekł — odpowiadać będziecie na pytania moje, ale musimy zacząć po porządku.
— Jak łaska pana sędziego.
— Jak się nazywacie?
— Klaudiusz Leonard Cadet.
— Gdzieście się urodzili?
— W dzielnicy tutejszej.
— Na której ulicy?
— Saint Moulin nr. 10.
— Rodzinę macie?
— O! niech mi pan o niej nie wspomina!... Ojciec, matka, siostra i trzech braci, żadne już nie żyją. Sierota ja, biedny sierota i kawaler. — Chętniebym się ożenił, ale cóż, kiedy wszyscy wiedzą, że lubię kieliszek i mamusie wcale nie mają do mnie przekonania.
— Ile macie lat?
— Trzydzieści pięć.
Sekretarz komisarza policyjnego, zastępując pisarza sędziego śledczego, notował wszystkie pytania sędziego i odpowiedzi Cadeta.
Gibray mówił dalej:
— Wyście wczoraj jeździli karetką nr. 2384, należącą do pana Bieneta, waszego gospodarza?
— Ja. Karetka wyborna. Koń pędzi jak wiatr. U naszego pana koniom dobrze jeść dają.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.