Tajemnica Tytana/Część pierwsza/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Poświęcenie.

Piotr Landry nie odpowiedział nic.
Tyle już cierpiał — tyle w sercu miał krwawych ran, iż nie śmiał zbyt pośpiesznie żywić w duszy nadziei z obawy doznania nowego zawodu...
Serce mu biło gwałtownie; utkwił pytający wzrok w nieznajomym i ani na chwilę nie spuszczając go z oka czekał, milcząc.
Gość wyrzekł:
— Słuchaj mnie dobrze, Piotrze Landry, i rozważ starannie moje słowa, bo każde z nich zasługuje, aby było wzięte pod ścisły rozbiór. Jestem bogaty... bardzo bogaty... Moje stanowisko jest znaczne, używam ogólnego szacunku, i mam prawo być z niego dumnym, bo ten szacunek umiałem sobie zdobyć pracą i uczciwością...
Jestem wdowcem... miałem dziecię... śliczne dziecię w wieku twojego i podobne do twojego... Teraz niedawno straciłem je... serce moje jest rozdarte... pustka panuje w koło mnie, a ogromny majątek jaki posiadam nie jest w stanie zapełnić tej strasznej próżni...
Dziś, niebo zsyła mi sposobność, przynajmniej w części odnalezienia jedynej możliwej rozkoszy życia, przy spełnieniu zarazem dobrego czynu, przychodząc w pomoc prawdziwemu nieszczęściu... Dziękuję niebu i chwytam sposobność tę pośpiesznie i z wdzięcznością....
Piotrze Landry, gdybym ci powiedział: Daj mi twoją córkę... ona mi zastąpi stracono dziecię; kochać ją będę jakby własna moja krew w niej płynęła... Będzie rosła i rozwijała się w dostatkach... będzie żyła szczęśliwa, otoczona wszystkiemi przyjemnościami, które daje zbytek i bogactwo... Zabezpieczę jej przyszłość, znajdę jej męża skoro wiek dojrzałości przyjdzie dla niej, i nakoniec pozostawię jej po sobie cały majątek... Gdybym ci to powiedział, Piotrze Landry, cobyś mi odpowiedział?...
Cieśla ze wzruszenia był cały drżący. Oczy jego nadmiernie się otworzyły, wyraz głębokiej radości, pomięszany z powątpiewaniem, malował się na jego twarzy; widocznem było, że trudno pojmował to co dopiero usłyszał, bał się, aby to nie był piękny sen, który po przebudzeniu miał wrócić go smutnej rzeczywistości...
— Co to znaczy? — spytał po chwili nieznajomy — dla czego nic nie mówisz!... Co znaczy to milczenie? Czyżbyś nie znajdował w sercu żadnej odpowiedzi, dla tego co ci to powiedział?...
— Ah! panie — jąkał cieśla — gdzież znaleść słowa na wyrażenie całej myśli mojej!.... Padłbym do nóg wspaniałomyślnemu człowiekowi, któryby w ten sposób do mnie przemówił... ucałowałbym jego ręce... oddałbym za niego moją krew aż do ostatniej kropelki, bo on zrobiłby daleko więcej niż gdyby mi uratował życie, wolność, honor... on uratowałby moją córkę...
— A zatem przyjąłbyś tę propozycyę. Powierzyłbyś mu swoje dziecię!?...
— Zaiste, trzeba być szalonym aby odepchnąć podobną ofiarę....
— A więc, tę propozycyę ja ci robię...
— Jakto panie?... Pan!?....
— Ja sam... i dla tego właśnie przyszedłem rozmówić się z tobą....
— Pan chcesz zaopiekować się Dyonizą?...
— Jestem gotów przyjąć ją za swoją, otoczyć ją staraniami, któreby ją wzmocniły i wróciły dziecku siły i zdrowie... Jestem gotów uczynić ją szczęśliwą i bogatą!...
— Szczęśliwa i bogata! moja córka!... moja Dyoniza!... — jąkał Piotr Landry nie mogąc nic więcej wymówić z radości i wdzięczności.
— Ah! ci którzy powątpiewają o dobroci Boga są bardzo grzeszni!... Bóg jest wielki! Bóg jest dobry!... Ci którzy bluźnią przeciw Opatrzności są szaleńcy bezrozumni!...
Opatrzność jest, istnieje, ukazała się moim oczom! ona mnie wyciąga z głębokiej przepaści! ona robi z takiego nędznika jak ja człowieka najszczęśliwszego z ludzi, ponieważ chce dać szczęście mojemu dziecku!
Gość nie przerywał zupełnie Piotrowi Landry. Dał mu czas na wylanie uczuć wdzięczności, które przepełniały jego duszę.
— Uspokój się mój przyjacielu... — powiedział potem biednemu ojcu biorąc go czule za rękę — nasza rozmowa jeszcze nieskończona... jeszcze musiemy się porozumieć w niektórych punktach...
— Ah! panie — krzyknął cieśla — czyż mogę od tej chwili, mieć inną wolę prócz pańskiej?... czy nie należę do pana?... zupełnie do pana?...
— To też, ja mam nadzieję, że się ułożemy łatwo... mogę nawet powiedzieć, że jestem tego pewny, ponieważ prawdziwie kochasz twe dziecię... kochasz ją dla niej, a nie dla siebie....
Piotr Landry, nie zdawał sobie wyraźnego rachunku z znaczenia wymówionych słów, ale czuł, że jakieś zimno jakby lodu bryła, padło na jego serce... Uczucie nieokreślonego niepokoju opanowało go, tłumiąc radość dopiero co doznaną.
— Dla niej a nie dla siebie — powtarzał — co to znaczy, panie?
— To znaczy, że twoja miłość ojcowska nie cofnie się przed żadnem poświęceniem, dla zapewnienia przyszłości dziecku...
— Więc poświęcenia po mnie wymagać pan będziesz?...
— Tak, będę...
— A jakiego?...
— Pomimowolnie waham się, bo wiem, że zadam w głęboki cios twojemu sercu... Chciałbym, abyś mógł uniknąć tej rany. Na nieszczęście, jest to niepodobieństwem...
— A zatem — wyszeptał Piotr Landry głosem cichym — widzę, żem się zanadto pospieszył radując się...
Potem dodał głośno:
— Mów pan... mów bez obawy i wahania... Przyzwyczajony jestem cierpieć...
— Powiedziałem ci, że chcę adoptować twoje dziecko — mówił gość — i że będę miał dla niej w zupełności ojcowskie uczucia... W zamian za tę miłość, w zamian za byt materyalny, który jej daję, życzę sobie, aby ona dla mnie miała przywiązania córki, czułość jaką, dziecko winno ojcu... Ty to rozumiesz, prawda, Piotrze Landry?
— Rozumiem, i to mi zdajo się sprawiedliwem... Ale bądź pan spokojny, w drogiej tej istocie płynie dobra krew... Nie zabraknie jej ani serca ani wdzięczności...
Gość schylił głowę.
— Źle mnie zrozumiałeś — powiedział on — uczucie wdzięczności nie mogłoby mnie zadowolnić...
— Czegóż pan chcesz jeszcze?
— Ja ci już powiedziałem, ja chcę absolutnej wyłącznej miłości córki... Ja chcę aby dziecko należało do mnie prawem natury... Chcę jednem słowom, aby ona myślała że jest w istocie moją córką...
Piotr Landry zbladł jak trup.
— Czy to być może? — zapytał głosem zmienionym.
— Dla czego nie?... W wieku takiej dzieciny, wspomnienia są przelotne... wrażenia mijają i przechodzą tak szybko!... Dlaczego nie miałbym być jej ojcem?
— A ja?... — jęknął cieśla — a ja, czemże będę dla niej?...
— Tu się zaczyna poświęcenie, o którem dopiero co mówiłem... Jest niezmierne i rozdzierające, ale jest nieuniknione...
Pytasz mi się czem będziesz dla Dyonizy... jak ona zostanie moją córką, ty będziesz niczem dla niej...
Piotr Landry chwycił się jedną ręką za serce.
— Ona nie będzie wiedziała, że jestem jej ojcem? — pytał się głosem słabym jak tchnienie.
— Ona tego nie będzie wiedziała, nigdy — odpowiedział nieznajomy.
Po tych słowach zapanowało krótkie milczenie, potem gwałtowny rumieniec pokrył twarz cieśli, który wykrzyknął z gorączkowem oburzeniem:
— Ależ panie, to co mi proponujesz, jest to wyrzeczenie się mojej córki!...
— Ja ci ofiarowałem ratunek jej, a ty jesteś panem twej woli, możesz nieprzyjąć mojej propozycyi... Patrz sam na bladość tego dziecka... Droga istota zacznie opadać z sił i zgaśnie w krótkim czasie; bez opieki, bez środków wzmacniających, bez ciągłej czułej troskliwości nad sobą... Masz do wyboru między jej śmiercią a szczęściem... które od ciebie tylko zależy....
— Taka alternatywa!... ach! to okropne!... Jesteś pan okrutny! bardzo okrutny!...
— Zważ dobrze Piotrze Landry!... Przed chwilą nie mogłeś znaleść słów wdzięczności dla mnie, a teraz złorzeczysz mi!... Cóżem zrobił?... Czy to się nazywa być okrutnym, że wymagam całego przywiązania dziecka, któremu całe swoje serce oddaję?
— Ah! panie, błagam, zaklinam pana na wszystko przebacz mi!... Zaledwie wiem co mówiłem... myśli moje są pomieszane... niewiem co mówię... jakaś chmura pokryła pojęcia moje... Tak... tak... rozumiem, to szczęścia mojego dziecka pan pragniesz... jego szczęścia... i zupełne masz prawo stawiać swoje warunki... Ale pozwól spytać się z pokorą, dla czego te warunki są tak straszne i tak surowe?... Dla czego nie pozostawiasz mi nadziei, że przynajmniej kiedyś, Dyoniza się dowie, że jestem jej ojcem.
— Bo ja nie obiecuję nigdy tego, czego nie mogę, i czego nie chcę dotrzymać, a ta nadzieja nie ziści się nigdy!... Ja ci powiedziałem: jeżeli Dyoniza będzie znała związek krwi, który ją z tobą łączy, będzie forsownie dzieliła swoje serce na dwie połowy... a ja chcę całego jej serca... I to jest dopiero jedna przyczyna, która na postanowienie moje wpływa nieodmiennie... Jest jeszcze inna... równie ważna jak ta...
Nieznajomy przerwał sobie.
— A ta druga? — spytał cieśla, blady i drżący.
Waham się ją wypowiedzieć...
— Błagam pana na kolanach, mów pan...
— Obawiam się, aby moje słowa nie zraniły cię i nie rozgniewały.. . — Czyż mam prawo gniewania się o coś?... Ah! ja aż nadto znam moje nędzne położenie... Wreszcie to Opatrzność pana przysyła. Od pana, mogę wszystko przyjąć...
— A zatem, wiem, że jesteś uczciwym człowiekiem... Znam wszystkie okoliczności, w obydwóch fatalnych sprawach za które byłeś skazany... Ale nareszcie piętno zostaje, a świat sądzi tylko z pozorów... Nie chcę aby dziecko wychowane pod mojem okiem, spytało mię kiedyś: „Gdzie jest mój ojciec?” i nie chcę być zmuszonym odpowiedzieć mu: „moja córko twój ojciec jest w więzieniu!...” Nie chcę przedewszystkiem, aby dziecko, które wyrośnie na młoda, dziewicę i kobietę, mogło się rumienić ze wstydu i boleści, słysząc szepty: „Oto córka Piotra Landry zbójcy...”
Nieszczęśliwy ojciec schylił głowę, głęboko westchnął, i rzęsiste łzy popłynęły po jego policzkach wybladłych.
— Tak — jęknął — masz pan racyę... będziesz umiał kochać dziecko lepiej niż ja... Nie trzeba aby ukochana dziecina cierpiała kiedyś przezemnie... nie trzeba aby piętno hańby niegodnego jej ojca spadło na nią...
— A więc — spytał żywo nieznajomy — przyjmujesz moje warunki, takie jakie ci przedstawiłem, nie kładąc żadnych zastrzeżeń, co do ustąpienia mi zupełnych praw nad twojem dzieckiem?
— Przyjmuję je... tak panie... Mogę strzaskać serce moje, ponieważ byłbym gotów, dla niej, wyrwać je z piersi, i zdeptać własnemi nogami... Jednakże jedno pytanie jeszcze...
— Jestem gotów odpowiedzieć.
— Powiedziałeś mi pan, że Dyoniza będzie się uważała w zupełności za twoje córkę.
— Powiedziałem to, i powtarzam...
— Taki jest pana zamiar, aby tak było, ja to rozumiem... Ale w jaki sposób ziści się ten zamiar? Dosyć będzie jednego nierozważnego słowa aby wywieść z błędu małą... Czy możesz się pan spodziewać, aby ktoś z otaczających ją, a który będzie wiedział prawdę, nie wyrzekł tego słowa?...
— W istocie, byłaby to szalona nadzieja, ale wskutek niezwykłych okoliczności, o których ci powiem, opowiadając o mojem położeniu, niebezpieczeństwa tego nie ma się co obawiać.... Wszyscy, wokoło mnie, ani przypuszczać będę, że Dyoniza nie jest moją córką...
Piotr Landry poruszył się zdziwiony.
— To ci się dziwnem wydaje — odrzekł nieznajomy. — Dam ci klucz tej zagadki; ale przysięgnij mi przedewszystkiem, przysięgnij na to co masz najdroższego w życiu, przysięgnij na życie Dyonizy, że mi wiecznie dotrzymasz tej tajemnicy....
— Przysięgam! — odpowiedział cieśla. — Nic z tego co mi pan powiesz, nie będzie powtórzone przezemnie, ani teraz, ani nigdy...
— Nazywam się Achiles Verdier — powiedział gość — jestem Paryżaninem z urodzenia, ale prawie całe moje życie spędziłem w koloniach zamorskich i byłbym tam jeszcze, gdyby nie wiadomość, że odziedziczyłem znaczny spadek, co mnie zniewoliło wrócić do Francyi wraz z moją córką... Niestety! ten spadek przyniósł mi nieszczęście!... Okręt którym płynąłem rozbił się, a straszny ocean pochłonął moje najwyższe dobro, moje dziecię ukochane...
Gość przerwał sobie. Wyciągnął chustkę z kieszeni, i zrobił gest jakby ocierał — zupełnie suche oczy...
— Ah! panie — wykrzyknął Piotr Landry — jakże pana żałuję! Jak musiałeś cierpieć!... jak cierpieć musisz jeszcze!...
— W okrutny sposób... oh! bardzo okrutny!... — odpowiedział Achiles Verdier. — Dziecko, to wszystko dla ojca!... Zdaje się życie własne ucieka, kiedy dziecko żyć przestaje! Ukochana istota unosi z sobą szczęście, nadzieję, przyszłość...
— Tak — mówił sobie w duchu, słysząc to Piotr Landry, z rodzajem bolesnej radości — tak, niech będą Bogu dzięki! Przynajmniej będzie kochał Dyonizę...
Achiles Verdier kończył:
— Samotności nie znoszę, a ponieważ dałem słowo świętej pamięci mej żonie ukochanej, że się nigdy powtórnie nie ożenię, powziąłem projekt adoptowania małej dziewczynki, któraby mnie przywiązała do życia, i zastąpiła moje dziecię stracone...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.