Tajemnica Tytana/Część druga/XXXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIX.
Lucyna i Motyl.

Maugiron, zostawszy sam spacerował wolno po dziedzińcu, ścinając bezwiednie i machinalnie swoją laseczką najpiękniejsze kwiaty na bordiurze otaczającej klomb przed domem pięknie ułożony, nie zdając sobie nawet sprawy, z bezmyślnej czynności jakiej się oddawał.
W pięć minut Jakób Lambert ukazał się na progu głównego mieszkania, zszedł po schodach ganku.
Młody człowiek zbliżył się do niego pytając:
— A cóż, jakże się ma moja prześliczna narzeczona?
— Źle!... — odpowiedział sucho ex-kapitan. — Rozpacza... płacze.
— Miała podobno dla owego Piotra Landry bardzo żywe uczucie?!...
Jakób Lambert skinął głową potwierdzająco...
— E!... — odpowiedział Maugiron — to przejdzie... wszystko przechodzi na tym bożym świecie!... Jak stary dziwak zacznie ciągnąć za sobą kulę u nogi w porcie Tulonu lub Bestu, to przestanie zajmować jej myśli!... Wiesz drogi kapitanie, że powinieneś mi pięknie podziękować!... Wybawiłem cię z ciężkiej sytuacyi... Ale doprawdy czas było się zdecydować!... Między nami mówiąc wiesz pan co... pan nie umiesz panować nad sobą... Głupstwo by się stało niepotrzebne!... ale już... już!.. myślałem, że trupi wyraz twarzy pańskiej zdradzi cię stanowczo... Wyglądałeś pan, słowo honoru, daję, na skazanego przynajmniej do ciężkich robót na wieczne czasy!.. ale mniejsza o to!... I to już przeszło!.. Kiedyż ślub!...
— Niepodobnych rzeczy wymagać pan nie będziesz przecie!?...
— Rozumie się!... Jestem człowiek zgodny i gładki w interesach... szczególniej jak wszystko idzie po mojej myśli...
— A zatem, proszę pana o tydzień czasu dla przygotowania Lucyny do tego, aby została żoną pańską...
— Czy pan sądzi, że tak długi termin jest nieodzowny?...
— Tak sądzę stanowczo i jeśli mi pan odmówisz... wątpię czy mi się uda wymódz to na niej kiedykolwiek.
— Wiesz pan, że wcale nie pochlebne dla mojej miłości własnej — odpowiedział Maugiron uśmiechając się — to mi dowodzi w sposób jasny, że pańska prześliczna córka nie z gustem pójdzie za mnie... Ale cóż robić poddaję się i pozostawiam panu tydzień czasu... Dziś mamy 16-go — podpiszemy intercyzę 24-go t. m. dobrze!? nieprawdaż...
— Dobrze! Uważaj pan to za rzecz pewną.
— A przedewszystkiem uprzedzam, że w ciągu tego czasu, żadnych nowych próśb o zwłokę nie przyjmuję... Nawet dwudziestu czterech godzin nie ustąpię...
— Pod tym względem nie masz się pan czego obawiać... Tydzień mi wystarczy...
— To wybornie!... teraz kiedyśmy się już ułożyli, da mi pan mały dokumencik na piśmie, w którym mi pan przyznasz rękę panny Lucyny swojej córki, dodając, że pan daje tejże swojej córce posag dwa miljony franków i że te dwa miljony będą mi wręczone w dniu podpisania kontraktu, oraz że będę miał zupełne prawo dysponowania tym majątkiem...
— Chcesz pan ten dokument, jeszcze dziś dostać?...
— Nie tylko że chcę dziś, ale go chcę mieć natychmiast... Pan zna stare przysłowie: „lepszy wróbel w ręku niż słowik na dachu!..
— A zatem, chodź pan do pawilonu!... tam znajdziemy stemplowy papier, i napiszę co mi pan podyktujesz...
Maugiron pokręcił głową.
— Do pawilonu!... — powtórzył — sam z panem!... O! co to, to nie... mój drogi kapitanie!... nie głupim!...
— Czegóż się pan boisz?
— Cóż u diabła!... Z panem wszystkiego obawiać się można!... Najodważniejszy człowiek wcale nie ma ochoty spotkać się sam na sam z grzechotnikiem, a panu zaledwie tyle wierzyć można co tej gadzinie!... któż mi zaręczy, że podłoga w pawilonie nie jest taka sama, jak podłoga kajuty kapitańskiej na „Tytanie”... Oho! raz się dałem złapać... ale „kto się na gorącem sparzy ten na zimno dmucha!...
— Przysięgam panu — zaczął Jakób Lambert.
— Wstrzymaj się drogi kapitanie!... — przerwał Maugiron. — przysięgi są dobre dla głupców ale ja mam rozum...
— Cóż mam tedy zrobić?...
— Idź pan sam do pawilonu... zredaguj w ciszy gabinetu swego dokumencik o którym mowa... Ja tu sobie zaczekam na pana, paląc cygaro, będę się przyglądał przechodniom i robotnikom pańskim... Cóż pan chcesz!?... każdy dba o swoją skórę!... Przyniesiesz pan ten skrypcik tu do mnie; a jeżeli forma jego nie spodoba mi się, poczynię nad nim moje uwagi... pan sobie pójdziesz na nowo napisać po raz drugi, i tak dalej; aż dopóki nie będę zadowolony...
Jakób Lambert spuścił głowę, jak murzyn niewolnik, pod rozkazem swego właściciela, i nie odpowiedziawszy ani słowa poszedł do pawilonu.
Maugiron zapalił cygaro, tak jak powiedział, i zaczął się przechadzać po podwórzu.
W dwadzieścia mniej więcej minut, ex-kapitan „Atalanty” przyniósł swemu dawnemu chłopcu okrętowemu akt, który ten odczytał z dziesięć razy, rozbierał wszystkie wyrażenia z najwyższą uwagą, i w rezultacie po tym skrupulatnym egzaminie, okazał się zupełnie zadowolonym.. Złożył we czworo stemplowy papier, wsunął go do portefelu i rzekł:
— Teraz już wszystko dobrze!... Będę dyskretnym i nie będę panny Lucyny niepokoił moją osobą, podczas tego tygodnia, któryśmy sobie jako termin oznaczyli!... Nie przyjadę ani razu tutaj, chyba gdybym miał panu do zakomunikowania coś ważnego, i nieprzewidzianego, ale radzę panu, abyś nie nadużył tej swobody pozornej, dla usunięcia się z pod mojej władzy; dla zlikwidowania pańskiego majątku, naprzykład, i zniknięcia!... Będziesz pan strzeżony, mój drogi kapitanie, strzeżony bardzo z bliska, chociaż w sposób niewidzialny, i żaden z pana czynów i kroków, nawet najmniej znaczący, nie będzie miał tego szczęścia, żeby się mógł ukryć przedemną... Najmniejsze usiłowanie zdrady będzie wyrokiem na pana... Oskarżę pana natychmiast, i pójdziesz pan zająć miejsce Piotra Landry, w lochach więzienia Centralnego...
Jakób Lambert gorąco zaręczył za swoje słowo i dwóch śmiertelnych wrogów rozłączyło się, uścisnąwszy sobie ręce.

∗             ∗

Trzy dni upłynęły; ciężki i straszny smutek zapanował w domu Jakóba Lamberta.
Robotnicy, jak zwykle, przepędzali czas przy pracy w warsztatach, ale ta robota spełniana bez nadzoru i bez kierunku, była raczej powierzchowna jak rzeczywista... Jeżeli przychodzili kupujący, proszono ich aby przyszli później, nikt nie był zdolnym do porozumiewania się z niemi.
Andrzej de Villers był nieobecny, Piotr Landry w więzieniu, Jakób Lambert i Lucyna, nie pokazywali się w biurach, ani też na podwórzu...
Młoda dziewczyna, która okropnie cierpiała, po kilka razy usiłowała napróżno, widzieć się z człowiekiem, którego za swego ojca uważała...
Ex-kapitan Atalanty, uparcie pozostawał zamknięty w swoim pokoju, którego nie opuszczał, nawet w godzinach, obiadowych, mówiąc, że jest chorym, i odmawiając Lucynie rozmowy, o którą go tak usilnie prosiła.
Nędznik, po raz pierwszy w życiu, doświadczał uczucia, które było w pewnej mierze, podobne do wyrzutów sumienia. Zbrodnia, spełniona kiedyś na wyspach Azorskich, nie wydawała się nigdy tak ciężką dla jego sumienia: przyszedł w końcu do tego przekonania, jak już wiemy, że wcale nie zamordował, nieszczęśliwego mieszkańca kolonii francuzkich, odmawiając podania mu ręki, i że jego rola czysto bierna, była tylko prostem pozostawieniem rzeczy, na wolę losu czy też fatalności!... Wreszcie w owej chwili, tak już odległej, zdobycie tak wielkiego majątku oślepiało go!... złoto, tak pożądane, wydawało z siebie silne blaski, przeciw którym, w sumieniu jego i uczciwości nie znalazło się dosyć siły oporu...
Dziś, było inaczej!...
Dziś sam musiał stracić, oddać ogromną część tego majątku, tak drogo zdobytego, i poświęcić prócz tego dwoje niewinnych dla swojego osobistego bezpieczeństwa!...
Nikczemność czynu tego, przejmowała go strachem, a jednakże nie cofnął się przed nim, lecz oddalał konieczność powiadomienia Lucyny, że ma się zrzec swojej miłości, swoich nadziei, i być gotową do oddania ręki... najpodlejszemu pod słońcem człowiekowi.
A może młoda dziewczyna usłyszawszy tak straszny wyrok, oburzy się, i odmówi posłuszeństwa!... może odpowie na jego prośby, na jego błagania, oporem nieprzełamanym?... Czy zdoła wymódz na niej poświęcenie, które dla tej anielskiej duszy, będzie tysiąc razy straszniejszem jak ofiara życia własnego.
Jakób Lambert, zadawał sobie te pytania do rozwiązania trudne... Zwątpienie ściskało mu serce, i zadawało mu męczarnie niewypowiedziane, ale przez jakąś słabość umysłu, której nawet najsilniejsi niekiedy doznają, wolał raczej pozostać w tych wątpliwościach, aniżeli dojść do pewności odmowy ze strony Lucyny, odmowy, któraby była zgubą dla niego.
Wskutek tego, postanowił czekać aż do ostatniej chwili, i wtedy dopiero, wszystkie siły umysłu wytężyć, aby nieszczęśliwą dziewczynę, w sidła swe oplątać.
W pośród tych okropnych mąk i niepokoju, jedna rzecz zajmowała szczególniej Jakóba Lamberta, a to dla tego głównie, że spełnienie się jej, utrudniłoby jeszcze więcej jego sytuacyę, i zmniejszyło szanse powodzenia... Myślał, o blizkim i groźnym dla siebie powrocie Andrzeja de Villers... Od trzech dni, młody człowiek, opuścił Paryż, mógł wrócić lada chwila...
Przecież wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przypuszczać można było, że zabawi on w Brescie, jedynie tyle czasu, ile potrzeba aby uściskać starą matkę, i uzyskać od niej przyzwolenie, którego potrzebował, a którą ona udzieli zapewne, z najwyższą radością i pośpiechem... Jak tylko przyrzeczenie matki usłyszy, nie będzie zdolnym pozostać tam dłużej, para go przywiezie do Paryża, z szybkością piorunu do boku narzeczonej, którą uwielbiał, a jego obecność dodałaby Lucynie siły do oporu, a przy tej pomocy byłaby niezwyciężoną!...
Jakób Lambert przestraszył się też niezmiernie otrzymawszy list, na którym zobaczył stempel pocztowy „Brest” i adres ręką Andrzeja de Villers skreślony.
Drżącą ręką zdarł kopertę, i rozłożył papier: lecz wyraz twarzy jego, wypogodził się prędko, a złośliwy uśmiech przesunął się po jego ustach, gdy oczyma pożerał osnowę listu.
Młody kassyer, donosił mu z głębokim smutkiem, że przybywszy do Brestu, zastał matkę bardzo cierpiącą; nie tyle może, aby cierpienie to było groźnem i niepokojącem, ale w każdym razie dostatecznem, aby mu niepozwoliło opuścić jej, przed zupełnem przyjściem do zdrowia, na które może przyjdzie czekać kilka dni.
Andrzej dodawał jeszcze, iż bardzo wiele liczy, na spieszniejszą poprawę zdrowia pani de Villers, z powodu radości, jaką jej zrobił przyjazdem swoim, i przywiezionemi zapowiedziami i obietnicami tak wielkiego szczęścia.
„Nie śmiem pisać wprost do panny Lucyny, ponieważ nie dostałem od pana na to upoważnienia, mówił kończąc, ale błagam pana, albo raczej błagam cię „mój ojcze”, ponieważ wkrótce będzie mi wolno tak cię słodko nazywać; powtórz jej w mojem imieniu, że moja dusza, moje myśli i moje życie, należą do niej jedynie, że nie przestanę nigdy do niej należeć, i że żadna kobieta na tym świecie nie będzie szczęśliwsza, bo żadna nie będzie tak kochana jak ona!...”
Jakób Lambert pospieszył z odpowiedzią w kilku wierszach następującej treści: „Lucyna i ja czekamy pana z niecierpliwością, będziemy oboje bardzo szczęśliwi zobaczyć cię jaknajprędzej, ale nie darowalibyśmy żebyś swoją matkę miał opuścić, jeszcze chorą i nie zupełnie do sił i zdrowia wróconą.”
Ex-kapitan Atalanty, kazał oddać na pocztę ten bilecik, będący od początku do końca jednym kłamstwem, i zatarł ręce z najwyższą radością, mówiąc sam do siebie:
— No!... na szczęście, w ten sposób zyskuję kilka dni czasu, a w położeniu w jakiem się znajduję, kilka dni to może ocalenie!...
Opuśćmy teraz na chwilę Jakóba Lambert, a zobaczmy co się dzieje z Lucyną.
Znamy głębokie uczucie miłość „prawie” córki dla ojca, jaką młoda panienka żywiła dla Piotra Landry, zdaje nam się więc, że nie mamy potrzeby rozwodzić się szeroko, nad strasznem cierpieniem i boleścią, jakiej doznała nieszczęśliwa dziewczyna, gdy go widziała tak potwornie oczernionego, gdy ujrzała, jak wielkiej niesprawiedliwości stary podmajstrzy stał się ofiarą.
— Mój Boże!... mój Boże!... — szeptała Lucyna łamiąc ręce i wylewając łzy rozpaczy — co za straszne położenie!... Znam rzeczywistego winowajcę... i muszę milczeć!... Aby uratować tego nieszczęśliwego, musiałabym oskarżyć mojego własnego ojca i zdradzić świętą przysięgę!... Ah!... to chyba rozum stracić przyjdzie!... Co począć!... Jak sobie poradzić!...
Myśl, że Piotr Landry, w swojem więzieniu, może i musi myśleć, że i ona go opuściła, że i ona uwierzyła słowom Maugirona, i dla zabójcy wzgardę ma tylko, zwiększała cierpienia młodej dziewczyny!...
— Cokolwiekby się stało, Piotr Landry dowiedzieć się musi, że ja kocham go równie jak dawniej, i że chociaż ja jedna nie obwiniam go!... — mówiła sama do siebie ale w jaki sposób donieść mu o tem?...
Przez pierwsze dwa dni, napróżno szukała sposobu... Trzeciego dnia, przyszła jej myśl szczęśliwa... Kazała zawołać Motyla, chłopca, którego wielkie przywiązanie do starego podmajstrzego, było jej znane, tak jak wszystkim.
Motyl, śmiały jak prawdziwy ulicznik paryzki, stawał się skromny jak dziecko, kiedy się znajdował przypadkiem w obec córki pryncypała.
Przyszedł do pokoju Lucyny, zarumieniony, pomięszany i zakłopotany, obracając w ręku czapkę, dla nadania sobie kontenensu, co mu się jednak niebardzo udawało.
— Moje dziecko — rzekła doń młoda panienka — czy mogę mieć w tobie zaufanie?... Powiedz sam... zastanów sie!?...
Motyl, zapatrzony w jeden z kwiatów dywanu, chciał koniecznie podnieść wzrok na pannę Verdier, nie mógł tego jednak dokazać i mruknął tylko:
— O! tak... paniusiu... może paniusia...
— Ja wiem, żeś ty poczciwy chłopiec — kończyła Lucyna — i że za nic w świecie byś mnie nie zdradził.
Chłopiec przytwierdził ze stanowczością, o jaką go nawet posądzać było niepodobna, i odpowiedział:
— Zdradzić!... Ja!... nigdy!... Ten kto zdradza jest podły i nie wart stryczka nawet!...
— Mówiono mi, że kochałeś Piotra Landry... Czy tak jest w istocie?... Powiedz, czy kochasz bardzo tego biednego człowieka?...
Usłyszawszy to pytanie, Motyl przezwyciężył swoją bojaźliwość, podniósł głowę: spojrzał prosto w oczy Lucynie, a na długich rzęsach jego oczu, duże wielkie łzy zawisły.
— Czy ja kocham Piotra Landry! — zawołał — ah! panienko, ci co to powiedzieli, powiedzieli prawdę!.. O! tak, kocham go, to zacny człowiek!... kocham go ani mniej ani więcej, tylko tak, jakby był moim ojcem rodzonym, a ja jego synem!!...
— To dobrze, moje dziecko!... to bardzo dobrze!...
— Od chwili jak go zabrali — odpowiedział młody chłopiec — nie mogę łez powstrzymać, płaczę jak fontanna... nie licząc tego, że mam z tej okazyi wielkie zmartwienie...
— Jakie?... — Jak tu przyszedł komisarz z policyą, akurat mnie posłali; musiałem iść dosyć nawet daleko... naturalnie nie byłem w domu, w chwili gdy poczciwego zacnego starego zabrali z zakładu...
— I to cię martwi?...
— Tak, panienko, bo widzi panienka, robotnicy postąpili sobie z nim bardzo źle, nikczemnie, mnie to doprowadza do wściekłości!... Przemawiał do nich w sposób tak wzruszający, że kamienie by się rozpłakały... wyciągnął do nich nieszczęśliwy załamane ręce... Ach! jakiem wrócił tom im nawymyślał co się nazywa!... powiedziałem im, że są podli!... bez serca!...
— I cóżbyś zrobił ty, mój chłopcze gdybyś był przy tem!? — spytała Lucyna bardzo wzruszona.
— Co ja bym zrobił panienko!?... to nie trudno odgadnąć; byłbym mu się rzucił na szyję, uściskał ze wszystkich sił aby go pocieszyć, byłbym mu powtórzył, więcej jak sto razy, że ci co go oskarżyli są rozbójnicy, warci szubienicy... i nakoniec byłbym mu towarzyszył przynajmniej do drzwi więzienia, jeżeliby mi nie pozwolono iść dalej...
— Więc ty moje dziecko nie wierzysz w to, że Piotr Laudry jest występny...
Motyl energicznym ruchem zaprzeczył...
— On!... zbój! — odpowiedział — on taki zbój panienko, jak panienka albo ja!...
— Pozory, jednakże, zdają go się oskarżać...
— Pozory!... co tam pozory!... Czego to one dowodzą!... To tak jak ten pan Maugiron!... Także pozory!... Niby to elegant na pana patrzy z pozorów, a to widać szelma z pod ciemnej gwiazdy, kiedy mógł oszczekać i do ciupy wsadzić, takiego starego zacnego człowieka, jak stary podmajstrzy.
— A cóż na to robotnicy?... Czy uwierzyli że, Piotr Landry jest winny?...
— Co takie idioty, panienko?... Wierzą durnie!... Wlazło im to w łeb i teraz siekierą nie wyrąbie!... Wielkie nieszczęście się stało, że stary groził w obec wszystkich temu urwipołciowi Maugironowi... O! ja mu tego nie daruję!... Przypomni on mnie sobie kiedyś, już ja mu pieczęć przylepię, czy dziś czy jutro!... A, drugie nieszczęście jeszcze gorsze, że starowina spacerował nad portem około północy...
Ale, powtarzam jeszcze raz, czegóż to dowodzi?... Spacerował sobie o północy, bo mu akurat wtedy spacerować się podobało!... A to cóż, czy to nie wolno spacerować sobie przy świetle księżyca!?... Robotnik paryski nie jest przecie niewolnikiem, nieprawdaż panienko? jestem pewny, widzi panienka, że podmajstrzy nawet palcem nie tknął tego łotra Maugirona, że gdyby na dowód trzeba było dać sobie głowę uciąć, tobym im wszystkim złodziejom powiedział: „bierzcie moją głowę!...”
— Poczciwy jesteś mój Motylu... tego kogo kochasz, bronisz z całego serca!... Pięknie to z twojej strony i tak być powinno!...
Biedny chłopczyna zaczerwienił się po same uszy; skromność i bojaźliwość opanowały go znowu. Spuścił oczy: zaczął znowu miąć czapkę w ręku.
— Pani!... panienko — mówił jąkając się — to jest moim obowiązkiem. Z tego dopiero widać, że się człowieka kocha, kiedy się jego sławy broni!... Tak, tak... tak być powinno!... Gdyby nie to, to próżneby było słowo, to kochanie!... Nieprawdaż panienko!?
Lucyna rzekła po namyśle.
— Kiedy tak jest mój chłopcze, to, jak myślę, będziesz chętny do oddania mi wielkiej przysługi, a nawet nietylko mnie, ale naszemu wspólnemu przyjacielowi Piotrowi Landry?...
Chłopiec aż zadrżał z radości. Oczy mu zajaśniały a twarz żywym zapłonęła rumieńcem.
— Ja! będę mógł oddać przysługę panience i jemu zarazem! — zawołał — a to ci mi się gratka zdarza nie lada!... Jakbym na loteryi wygrał!... Dla panienki, dla niego, dałbym się chętnie posiekać na drobne kawałeczki, drobniej niż mięso na serdelki i anibym nawet pisnął z bólu a przed stolnicą jeszczebym się ukłonił i powiedział bardzo dziękuję... Cóż mam zrobić?...
— Moje dziecko — pytała dalej Lucyna — czy wiesz do jakiego więzienia zaprowadzono podmajstrzego?...
— Nie, panienko, nie wiem jeszcze... ale to się nie trudno dowiedzieć... tylko się spytam...
— No to się dowiedz jaknajprędzej...
— Zaraz dziś, panienko!... zaraz teraz! — już biegnę...
— Można przecie zyskać pozwolenie widzenia się z więźniem...
— Coby nie miało być można panienko, słyszałem, że to można dostać bez wielkich, zachodów... Idzie się do prefektury policyi... podaję się prośbę, w której się wypisuje czego się żąda...
— A zatem, mój chłopcze, nie trać ani chwili czasu i staraj się uzyskać jaknajprędzej pozwolenie tego rodzaju...
— Dla siebie, panienko?...
— Tak, dla siebie...
— Z pewnością mi nie odmówią... mnie... dziecku!.. zobaczę Piotra Landry!... uściskam go serdecznie, biednego starowinę!... — pocieszę go!... — Co to będzie za szczęście dla mnie, a i on jaki będzie kontent... bo i on mnie lubi biedaczysko!
— Jak tylko będziesz już miał pozwolenie wejścia do więzienia naszego przyjaciela — kończyła Lucyna przyjdź że mnie uprzedzić zaraz... Dam ci list, który oddasz jemu samemu... A teraz idź już mój chłopcze!....
— Idę, panienko!... Biorę nogi za pas i pędzę co koń wyskoczy!...
— A pamiętaj!... Tajemnica!... Niech się nikt nie domyśli nawet cośmy mówili między sobą!...
— Co do tego niech panienka będzie spokojna, prędzej by mi można wydrzeć ozór niżbym jedno słowo wygadał! ...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.