Tajemnica Tytana/Część druga/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
Pierwsze słowo tajemnicy.

Zapewne, w żadnej epoce fizyognomia Achilesa Verdier nie wyrażała uczuć szlachetnych i wspaniałomyślnych, otaczających jakąś aureolą twarze na których świecą, ale w każdym razie wzrok rozkazujący i oblicze charakterystyczne śmiało zarysowane, cechowały człowieka, który piętnaście lat temu; zawarł znaną nam dobrze umowę z Piotrem Landry, zdradzały wówczas, odwagę i energię.
Nie było już tak obecnie: oko Achilesa Verdier bezustannie się kryło pod grubemi powiekami, jak oko ptaka z ciemności wypuszczonego na światło dzienne. W jego niewyraźnym, unikającym spojrzeń ludzkich wzroku, i na ustach o wargach zaciętych, można było czytać: tylko nieufność ustawiczną, absolutny egoizm, a nawet niską chytrość i nienasyconą chciwość.
Takim był jakim go opisaliśmy, a zatem nie wiele różniący się jak widzimy, od portretu nakreślonego przez pana Andrzeja de Villers w liście pisanym do matki.
Achiles Verdier, po przejściu drzwi zakładu, zwrócił się do pawilonu kassyera, gdy wtem spotkał Lucynę, która szła naprzeciw niemu, i rzuciła się w jego objęcia, całując go serdecznie.
— Ach! mój ojcze wykrzyknęła z głębokiem wzruszeniem, którego szczerość była niewątpliwą — jakże jestem szczęśliwą, że cię widzę!...
Achiles Verdier uścisnął młodą dziewczynę, i zmuszał siebie do okazania się czułym dla niej, ale serdeczność jego udana i pieszczoty niezręczne, ukrywały źle zimno jego serca, a w wyrazach, które mu do wyrażenia swej czułości posłużyły, czuć było przymus i brak naturalności.
— Spodziewałaś się zapewne mego przyjazdu dzisiaj!? — spytał, po odegraniu jak umiał najlepiej komedyi czułości ojcowskiej.
— Tak, mój ojcze — odpowiedziała Lucyna, — twoje ostatnie listy, odebrane wczoraj i dziś rano, dały nam pewność twojego powrotu...
— A w mojej nieobecności, czy wszystko dobrze poszło?...
— Dobrze mój ojcze...
— Wszyscy spełniali swoje obowiązki?...
— Tak mi się zdaje...
— Interesa szły pomyślnie...
— Spodziewam się, że nie będziesz niezadowolony z rezultatów...
— Żadnej ważnej skargi przeciw któremu z robotników lub urzędników?!...
— Żadnej...
— Pan Andrzej de Villers, zawsze punktualny i gorliwy?...
— Jego gorliwość się nie zmieniła...
Głos Lucyny drżał gdy dawała tę odpowiedź, ale pan Verdier nie zwrócił najmniejszej uwagi na te symptomata, które jednakże mogły go były zaniepokoić.
— To dziś dzień wypłaty...
— Tak, mój ojcze...
— Cyfra?...
— Sześćdziesiąt trzy tysiące...
— Załatwiono z naszych, własnych źródeł, chcę powiedzieć pieniędzmi, jakie się znajdowały w kassie?
— Tak, mój ojcze...
— No to dobrze...
— A teraz mój ojcze — zaczęła żywo młoda dziewczyna, spiesząc porzucić niebezpieczny przedmiot rozmowy, który ją trzymał jakby na rozpalonych węglach — mówmy o tobie, błagam cię...
— O mnie? — powtórzył pan Verdier z pewnem zdziwieniem — cóż u licha moglibyśmy mówić o mnie?...
— Czyś odbył szczęśliwie podróż?...
— Wybornie.. pod każdym względem...
— Zdrowie twoje nie przestało ani na chwilę być dobrem?...
— To już niepotrzebne pytanie!... Czyż ja kiedy choruję?...
— Jesteś zadowolony z dokonanych zakupów?...
Nieokreślony uśmiech ukazał się na ustach miljonera i blade jego oczy zabłysły.
— A! — zawołał — to wszystko udało mi się nadspodziewanie!... Tytan, jest tak dalece przeładowany, iż w tej chwili bierze więcej wody niżby należało, i zanurza się o czterdzieści centimetrów głębiej niż powinien... jeszcze trochę a zatonąłby jak sztaba ołowiu!... Zrobiłem złoty interes... zarobię więcej niż dwadzieścia tysięcy franków na tym ładunku...
— Mój Boże — pomyślała Lucyna w duchu — gdybyż to ten wielki zysk usposobił go do przyjęcia mężnie wiadomości o stracie, o jakiej się jutro dowie...
— Ale — kończył pan Verdier — co się to znaczy, że Andrzej de Villers nie przyszedł mnie powitać...
— Bo może nie wie o twojem przybyciu, mój ojcze!.. Czy chcesz, abym go kazała uprzedzić?...
— Nie potrzeba, zajdę sam za chwilę do jego biura, i rzucę pobieżnie okiem na jego książki... Ten młody człowiek jest wcale dobry jako urzędnik... ma wyborny sposób prowadzenia roboty i nie dobrzeby było gdyby się popsuł... a toby mogło nastąpić gdyby go odrywano od roroboty bez przyczyny... nie widzę także zdaje mi się, podmajstrzego Piotra!?...
— Piotr jest pewno zajęty w jakiej oddalonej części zakładu. Jeżeli go potrzebujesz, poślę którego z robotników żeby go poszukał.
— Nie, nie... jeżeli tam jest, to pewno robota wymaga jego obecności... pójdę go poszukać sam później, gdyż mam mu dać kilka rozporządzeń co do wyładowania bezzwłocznego statku...
— Czy chcesz mój ojcze, abym ci towarzyszyła?...
— Jeśli masz ochotę, to owszem, ale niewidzę także potrzeby...
Pomimo tej zimnej odpowiedzi, Lucyna wzięła pod rękę pana Verdier, aby się z nim udać w głąb zakładu, gdy wtem, to sam na sam ojca z córką, przerwane zostało przybyciem trzeciej osoby.
Osobą tą nie był kto inny jak tylko Maugiron, którego powóz zatrzymał się nieco dalej przed bramą, a który przez pewną chwilę wahał się przerwać rozmowę zaczętą, i trzymając się w niejakiem oddaleniu przypatrywał się nader pilnie Achilesowi Verdier...
— Czyżby to był on!? — pytał się sam siebie — na honor klnę się trudno mi poznać, i wątpię jeszcze!... Prawdę szczerą nawet powiedziawszy, nie poznaję go wcale!... A przecież pamięć moja nigdy mnie nie zawodzi... widzę jeszcze kapitana!... to są te same oczy, ale twarz nie ta sama, ani też nie taż sama postawa i ruchy!... Prawda, że piętnaście lat djabelnie zmieniają człowieka!... W każdym razie, jeżeli to nie on, to także i nie „tamten” nie Verdier, tego jestem pewny... A więc któż jest ten człowiek, którego tu widzę przed sobą!... Za chwilę będę z nim mówił... odpowie mi; głos się nie zmienia tak łatwo jak twarz... Muszę się dowiedzieć czego mam się trzymać!... A wreszcie znajdą się przecież środki zmuszenia człowieka do tego aby się zdradził!... Użyję jednego z najprostszych...
Mówiąc te słowa, Maugiron zbliżył się wolno do pana Verdier i Lucyny.
Pierwsza spostrzegła go młoda panienka i na widok jego zadrżała mimowolnie...
Maugiron stał się dla niej ohydnym, od chwili gdy oskarżył podmajstrzego przed robotnikami, ale w obecności ojca, musiała ukrywać swoje myśli i wrażenia.
— Któż to nadchodzi ku nam? — spytał pan Verdier, nieco zdziwiony arystokratyczną elegancyą tego rannego gościa.
Maugiron zdjął kapelusz i skłonił się ojcu i Lucynie.
— Pani — rzekł — stokroć panią przepraszam za zakłócenie pierwszego, po tak długiem niewidzeniu się, spotkania ojca z córką, ale pani zna cel moich odwiedzin i sądzę że ich ważność posłuży mi za usprawiedliwienie, albo przynajmniej uzyska okoliczności łagodzące, dla mojej niedyskrecji... Bądź więc pani tak dobra, proszę i przedstaw mnie swojemu ojcu...
— Mój ojcze — rzekła Lucyna, której zakłopotanie zniknęło już zupełnie — przedstawiam ci pana Maugiron, nowego klijenta naszego domu... Pan ten czekał na twój powrót z tak żywą niecierpliwością, że już był tu w zakładzie przed godziną... Chce on przeprowadzić z domem naszym znaczny interes, którego podstawy i szczegóły sam ci wytłomaczy!...
Tytuł „klijenta” dany nowoprzybyłemu, i słowa „znaczny interes”, wymówione przez młodą panienkę, wywarły szalone wrażenie, twarz Achilesa Verdier wypogodziła się:
— Jestem na pańskie rozkazy, panie Maugiron, i bardzo mi przyjemnie, proszę mi wierzyć, zawrzeć tę nową znajomość — rzekł, uprzejmie uchylając swej zakurzonej czapki — o cóż idzie właściwie, zechciej mi pan powiedzieć!...
Maugiron nie odpowiedział od razu, a uśmiech zaledwie dostrzegalny poruszył jego wargami.
— A więc — pomyślał sobie — nie pomyliłem się, głos ten sam... ale za chwilę będę jeszcze pewniejszy...
— Życzę sobie gorąco abyśmy się porozumieli, panie Verdier — dodał głośno — gdyż, jeżeli się zgodziemy, interesa jakie z sobą razem będziemy robili, dojdą do bardzo wysokiej cyfry!... Jestem przedstawicielem towarzystwa bogatych kapitalistów, towarzystwa nowo założonego dla kolonizacyi przedmieść i podmiejskich okolic Paryża... Pokryjemy olbrzymiemi budynkami wielkie te przestrzenie dotąd nieużywalnej ziemi, dziś pustej i prawie bez wartości...
— Wyborna myśl!... wielka myśl!... cudowna myśl — przerwał Achiles Verdier z zapałem — miliony można zyskać na podobnym projekcie, to rzecz niezawodna!.. Stanowczo wierzę w powodzenia tego przedsięwzięcia a na dowód tego proszę pana o akcye po cenie nominalnej, jak tylko to nowe towarzystwo ostatecznie ukonstytuowanem zostanie!...
— Będziesz pan wpisany na listę naszych pierwszych przedpłacicieli.
— Potrzeba wam będzie moi panowie, bajecznej ilości drzewa obrobionego dla waszych budynków — mówił dalej właściciel zakładu.
— Bajecznych rzeczywiście... użyłeś pan właściwego wyrazu — odpowiedział Maugiron — a ponieważ pana wielki majątek, pozwala na tak wielkie operacye, nic panu nie staje na przeszkodzie, zatrzymać wyłącznie dla siebie dostawę, od której, większa część pana konkurentów usunie się, z powodu braku dostatecznych kapitałów... wszystko zależeć będzie od pańskiej woli...
— Na chęciach mi zbywać nie będzie, bądź pan przekonany, niech tylko warunki panów będą możliwe do przyjęcia.
— Mogę w tej chwili dać je panu poznać pobieżnie!...
Maugiron wyciągnął z kieszeni kilka kartek papieru, zapisanych notatkami i cyframi, i rozpoczął bardzo odważnie rozwijać mnóstwo szczegółów technicznych; ale, chociaż zdawał się cały zajęty wyłącznie tym przedmiotem, jednakże jednocześnie badał z uwagą swego słuchacza, studiując każdy rys jego fizyognomii, każdy ruch jego ciała i każdą intonacyę jego głosu, i przekonywając się coraz dokładniej iż ma do czynienia z osobą od dawna mu znajomą.
Wtem nagle w przedsionku głównego domu mieszkalnego, podniósł się krzyk jakiś nieznośny. Głos jakiś krzykliwy i ostry, niby głos wywołany dziwnym zbiegiem okoliczności, zamieniony na piskliwy sopran, wrzeszczał:
— Gdzie on jest?... gdzie on jest?... jakto, wylądował na naszych wybrzeżach, przybył szczęśliwie, po tylu burzliwych podróżach morskich i pozostawiono mnie w nieświadomości... mocy niebieska, jakiż straszny ból serca me przenika!...
W tejże samej chwili, pani Blanchet ukazała się na ganku, zbiegła ze schodów szybciej, niżby się można było spodziewać, po jej wielkiej tuszy, i potoczyła się ruchem wirowym aż do pana Verdier, którego chwyciła za obie ręce. Zdawało się, że głębokie wzruszenie i nadmiar uczuć najżywszych tamuje jej oddech, z piersi jej wydzierały się przerywane, dobrze niezrozumiałe wykrzykniki, które w jej przekonaniu najpatetyczniejszy efekt wywrzeć miały.
Pan Verdier nie zadawał sobie wcale pracy nad ukryciem zniecierpliwienia, z powodu tego wybuchu czułości, nie w porę się objawiającego. Zmarszczył brwi, i wyrwał ręce z uścisków starej dewotki, mówiąc głosem ostrym:
— Już dobrze, pani Blanchet, bardzo dobrze... jesteś pani zachwycona żem powrócił... wierzę temu, nie wątpię... ale chwila jest źle wybrana... pani to sama widzieć powinnaś... jestem zajęty...
— Ach panie! — ciszej już wołała wdowa, po poruczniku straży ogniowej — czyż można rozkazywać swej radości gdy ta się przepełnia?... Czy można nakazać milczenie swojemu sercu, w zachwycie, i powiedzieć mu: „Milcz serce moje, milcz!... miarkuj twe bicie... chwila nie jest stosowna!... będziesz biło później do woli!...” O nie, nie!... to niepodobna... niepodobna.. niepodobna!...
— Niech diabeł porwie, starą warjatkę!... — pomyślał pan Verdier. Potem obracając się do Lucyny, dodał: — Odprowadź panią Blanchet, proszę cię; jest co najmniej nieprzyzwoitem, przeszkadzać tak temu panu w wyjaśnieniach jakie mi udzielić raczy.
Dama do towarzystwa podniosła ręce i oczy w niebo, jakby je chciała wezwać na świadka takiej niewdzięczności; jej szeroka twarz wyrażała boleść i rezygnacyę; potem tłusty podbródek opadł na ogromne piersi i poszła za Lucyną, która ją poprowadziła w stronę domu.
— Teraz, panie — rzekł Achiles Verdier — teraz kiedyśmy się pozbyli tej kobiety, dobrej zresztą, lecz najnieznośniejszej istoty w świecie, bądź pan łaskaw kończyć... z najgłębszą uwagą wysłucham słów pańskich...
Maugiron włożył swoje papiery napowrót do kieszeni.
— Panie Verdier wyrzekł stanowczo — mam z panem pomówić o rzeczach daleko ważniejszych niż te o których była przed chwilą mowa między nami...
— Pan ma ze mną pomówić o rzeczach ważnych? — powtórzył właściciel zakładu z wyrazem po dziwienia...
— Tak...
— A zatem słucham pana...
— Nie mogę mówić, ani w tem miejscu, ani w tej chwili; proszę naznacz mi pan schadzkę, i nie daj na nią długo czekać...
— Przyjdź pan kiedykolwiek; zastaniesz mnie pan każdego dnia, albo w zakładzie, albo w mieszkaniu do południa...
— Chcę z panem pomówić tak, iżby nikt nie wiedział że jesteśmy razem... w miejscu w któremby żadne ciekawe ucho, podchwycić nie mogło naszych słów...
— A więc... — spytał pan Verdier mocno zaniepokojony — to jakaś tajemnica?...
— Tak... jest to tajemnica tycząca się pana...
— To być nie może!...
— Dlaczegóżby nie?!...
— Nie mam żadnych tajemnic!...
— Czy jesteś pan tego zupełnie pewnym? — spytał Maugiron opierając swoje ramię na ramieniu bogacza i bystrym swym wzrokiem wpatrując mu się w oczy...
Mówił dalej głosem stłumionym:
— Czy jesteś tego zupełnie pewny, Jakóbie Lambert?...
Właściciel zakładu zadrżał całem ciałem tak gwałtownie, że zęby mu zaszczękały; twarz jego brunatna stała się siną.
— Nie myliłem się!... to on! — myślał Maugiron tryumfująco; — mam go... teraz mogę być spokojny... docieram do portu... od jednego razu zrobiłem majątek!...
Ten, któregośmy dotąd nazywali Achilesem Verdier wyrwał swoje ramię, z pod ramienia Maugirona.
— Co pan chcesz powiedzieć? — jąkał — jakie nazwisko wymówiłeś?... zapewne źle słyszałem...
Maugiron się uśmiechnął.
— Drogi panie Verdier — odpowiedział — nie chciej widzieć we mnie nieprzyjaciela... powiedziałem małą rzecz, ale ta mała wystarczy, spodziewam się, abyś pan zrozumiał całą ważność schadzki i rozmowy jakiej od pana wymagam... Posiadam tajemnicę, która pana mocno dotyczy, ale będzie zależało od pana jedynie, bądź pan pewny, aby ta tajemnica pozostała na zawsze między nami...
Właściciel zakładu odzyskał już swoją zimną krew.
— Mojem rzemiosłem nie jest rozwiązywanie zagadek — odpowiedział głosem prawie stanowczym i tonem swobodnym; — zechcesz mi pan pewno dopomódz w rozwiązaniu zagadki, jaką mi stawiasz!
— Niczego więcej nie żądam...
— Żądasz pan więc, jakeś to sam powiedział, aby nikt nie mógł nas widzieć, i aby nikt nie mógł nas słyszeć?
— Żądam tego koniecznie... lecz żądam tego głównie ze względu na pana, nie zaś na mnie samego... Dla mnie to jest zupełnie obojętne...
— Będę pana czekał dziś wieczorem, o jedenastej... Czy ta godzina jest panu dogodna?...
— Bardzo dobra!... ale gdzie mnie pan czekać będziesz?...
Pan Verdier namyślał się przez dwie, czy trzy sekundy, potem wskazując ręką na port, spytał:
— Czy pan widzisz ten statek?...
— Widzę go wybornie — odpowiedział Maugiron — to jest „Tytan,” który pana przywiózł do Paryża, i który stoi tu naładowany pysznem drzewem budulcowem!... Świetne interesa pan robisz, kochany panie Verdier!... winszuję panu bardzo serdecznie!... Jesteś pan zręczny niezmiernie, i razem szczęśliwy człowiek!... Wszystko się panu udaje!... Słuszna to zresztą rzecz... dlaczegóżby się miało nie udawać!... i z mojej strony jestem tem wyjściem pańskiem zachwycony!... Mówiłeś więc pan?...
— Mówiłem że znajdę jakiś pretekst przepędzenia tej nocy w mojej kajucie, na pokładzie Tytana...
— Wyborna myśl!...
— Przyjdź pan o jedenastej punkt, noc będzie ciemna, port pusty; będziemy sami i będziemy mogli rozmawiać bez obawy podsłuchania... Dobrze?... Czas i miejsce podobają się panu!?...
— Podobają się bardzo!... Zdaje mi się nawet, że niepodobnaby było znaleść coś odpowiedniejszego...
— A zatem rzecz ułożona?...
— Licz pan na moją punktualność...
— Do wieczora więc, panie Maugiron...
— Do wieczora, kochany panie Verdier, stawię się punkt o jedenastej... a tymczasem do widzenia!... Na te kilka godzin życzę szczęścia i rozkoszy!...
Maugiron ukłonił się elegancko właścicielowi zakładu, wyszedł za bramę, wsiadł do powozu, i wkrótce zniknął z oczu panu Achilesowi Verdier, uniesiony wyciągniętym kłusem swego ślicznego rumaka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.