Tajemnica Tytana/Część druga/XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIII.
Niespodziewany list.

Lucyna powiedziała istotną prawdę, zapewniając Jakóba Lamberta, że nie cofnie się przed poświęceniem. Była gotową oddać na ofiarę serce swojo i siebie, ale nic w tem znaczeniu, jakie, wymówione przez nią słowa wskazywać się zdawały.
Chciała uratować za jaką bądź cenę człowieka, którego uważała za swojego ojca, ale sama myśl należenia do Maugirona, zostania żoną tego nędznika, wstrętem ją przejmowała... Powiedziała sobie, że podpisze kontrakt bez oporu; że i sam akt u mera podpisze spokojnie, a przed ołtarzem, uroczyste wyrazy sakramentalnej przysięgi powtórzy bez wahania za kapłanem, ale powiedziała też sobie, że w chwili, kiedy wszyscy będą sądzili, iż całe życie swoje przyszłemu mężowi oddaje, śmierć już w żyłach jej płynąć nie będzie.
Zakład Achilesa Verdier, jak wszystkie wielkie urządzenia w tym rodzaju, posiadał małą apteczkę, zawierającą niezbędne lekarstwa, dla możności dania pierwszej pomocy robotnikom skaleczonym, lub tym, którzy nagle zasłabli.
W liczbie lekarstw znajdowała się flaszeczka Laudanum. Lucyna pochwyciła tę flaszeczkę, i schowała ją w swoim pokoju, z mocnem postanowieniem zażycia wszystkiego, co w sobie zawiera, aż do ostatniej kropli, w chwili gdy straszna godzina nadejdzie.
Raz się zapewniwszy, że jest panią swojego losu, młoda dziewczyna uspokoiła się, i z uśmiechem na ustach przyjęła napuszone powinszowania pani Blanchet, która uważała się w obowiązku, złożenia jej życzeń, może nawet i serdecznych jak niemiłosiernie rozwlekłych, z okazyi tak świetnego małżeństwa, którego zawarcie było tak bliskie...
Wdowa po poruczniku straży ogniowej uważała niejako za swój własny tryumf to zniszczenie nadziei, nienawistnego sobie Andrzeja de Villers, i dojścia do celu idealnego dla niej Maugirona.
Zkąd się wzięły te oba uczucia — nienawiści i sympatyi, tego w żaden sposób nie widzimy się w możności wyjaśnić naszym czytelnikom... Może się to tłomaczy skłonnością do złego, niektórych natur kobiecych?... w istocie nie wiemy...
Konferencye Lucyny z Motylem stały się częste i długie... Młody chłopiec stanowczo ułożył się z Saturninem... dzień na ucieczkę oznaczony pozostał ten sam... godzinę wybrano taką, któraby przedstawiała najwięcej szans, albo lepiej powiedziawszy prawie pewność powodzenia. Oznaczono więc dziewiątą wieczorem...
Każdego popołudnia Motyl chodził do więzienia Piotra Landry... Stary podmajstrzy z razu żywo myśl ucieczki odtrącił.
— Gdybym uciekł — wykrzyknął — byłoby to przyznaniem się do winy!... Bóg jest sprawiedliwy!... Ci, którzy go przedstawiają na ziemi i od których zależy wolność i życie ludzi, powinni być jak on!... Jestem niewinny zbrodni o którą mnie obwiniają... chcę stanąć przed sądem!... zobaczemy wtedy, czy potwarca ośmieli się powtórzyć swoje potworne kłamstwo w obec Boga ukrzyżowanego, który nad salą sądu kryminalnego ramiona swoje roztacza!...
Motyl, z rzadką przytomnością umysłu, nie starał się nawet walczyć rozumowaniami, przeciw temu energicznemu postanowieniu. Rozumiał dobrze, że uczciwy ten człowiek, w swoim szlachetnym uporze, nie da się przekonać...
Rzucił on na szalę, dla przezwyciężenia uporu Piotra Landry, argument daleko silniejszy jak wszystkie na świecie rozumowania. Tak życzy sobie i tak chce panna Lucyna — powiedział — musi zatem być tak jak ona chce... bo by to zmartwiło bardzo kochaną panienkę, gdyby jej prośbie odmówiono...
Rozumie się, że na ten argument, Landry nie znalazł żadnej odpowiedzi, żadnego zarzutu, i poddał się... Motyl zwyciężył!...
Wieść o bliskiem małżeństwie Maugirona z panną Lucyną Verdier, rozeszła się między robotnikami z szybkością płomienia powstałego od uderzenia piorunu, i wywołała wielki podziw, który nawet przybrał rozmiary małego skandaliku.
Jakkolwiek robotnicy przekonani byli o winie Piotra Landry, to jednak znając przywiązanie młodej dziewczyny i miłość, jaką zdawała się żywić dla starca, nie pojmowali wcale tego, że oddawała tak prędko rękę oskarżycielowi tego ostatniego.
Powinniśmy dodać, że przez pewien czas krótki, słyszeli już o prawdopodobnem związku Lucyny z Andrzejem de Villers, a związek ten, bardzo był sympatyczny dla wszystkich robotników, którzy, pomimo różnicy urodzenia i wykształcenia, uważali kassyera, prawie za jednego ze swoich...
Jednem słowem, Andrzej był popularnym pomiędzy nimi o tyle, o ile znów Maugiron był nienawidzonym, i nikt nie mógł sobie wytłomaczyć nowego wyboru pana Verdier i jego córki.
Lucyna zapowiedziała Motylowi, aby nie mówił ani słowa Piotrowi Landry o tem, co się stać miało niezadługo; chłopiec, pełen rozsądku i serca, wiedząc jaką rozpacz sprawiłaby staremu podmajstrzemu wiadomość, o tym niedającym się zrozumieć i wytłomaczyć związku, zachował zupełne milczenie...
Piotr Landry, jak widzimy więc, nie mógł mieć, i niemiał żadnego podejrzenia; wyobraził sobie, że wszystko jest tak, jak było w chwili, gdy go aresztowano.
Przejdźmy teraz na chwilę do małego pałacyku przy ulicy Amsterdamskiej, i zobaczmy co się dzieje z Maugironem.
Było to w wigilję dnia, który miał oświecić liczne wypadki, bardzo z natury swej różne od siebie a jednak mające wywrzeć na siebie wpływ bezpośredni; chcemy tu mówić o ucieczce Piotra Landry i podpisaniu intercyzy ślubnej Maugirona i panny Lucyny Verdier.
Mogło być wpół do dziesiątej wieczorem.
Strączek, były chłopiec okrętowy, uprzedzony od dwu dni bilecikiem lakonicznym przez Jakóba Lambert o zupełnej zgodzie Lucyny, był przepełniony radością i tryumfem.
Tego samego jeszcze rana, dał posłuchanie swojemu krawcowi, i przymierzył kostium nowożeńca najwyszukańszej elegancyi.
Nawpół wyciągnięty na miękkiej kanapce, w swoim sypialnym pokoju, popijał małemi łykami kieliszkiem Xeresu, koloru bursztynu, z roku 1790; palił wyborne cygaro, a twarz jego wyrażała promieniejące zadowolenie.
Wszystko się w istocie uśmiechało do Maugirona, tak w obecnej chwili jak i w przyszłości... Wszystko mu się udawało!... Miał nareszcie porzucić to życie z dnia na dzień, pełne wypadków i niebezpieczeństw; miał stanowczo zerwać na zawsze z przeszłością, i zaliczyć się do czcigodnej kategoryi ludzi zamożnych, ludzi prawdziwie bogatych, tych, którzy noszą, miano uczciwych ludzi!...
Jego małżeństwo, któremu od tej chwili nic na świecie, tak przynajmniej sądził, nie mogło przeszkodzić; miało mu dać piękną żonę, i zarazem wielki majątek, dwa miljony zaraz, i perspektywę takiej samej sumy w przyszłości mniej lub więcej oddalonej; ponieważ spadek po Achilesie Verdier, nic mógł się dostać komu innemu jak Lucynie...
— Ah!... — mówił Maugiron sam do siebie z serdecznem zadowoleniem — jakto daleko jesteśmy od owej chwili, kiedy biedny Strączek chłopiec okrętowy, dostawał razy na pokładzie Atalanty!... Nie przypuszczałem wtedy nawet, że kapitan Jakób Lambert zbogaci mnie kiedyś, i że zawdzięczać mu będę sto tysięcy franków dochodu!...
Awanturnik wypróżnił swój kieliszek, wołając głośno chociaż był sam:
— Za zdrowie kapitana Jakóba Lambert!...
Potem zaczął tworzyć wielkie projekty na przyszłość, i budować zamki na lodzie.
Nie zdawało mu się stosownem dla samego bezpieczeństwa, urządzić się zaraz i zamieszkać w Paryżu, żyjąc na wielką skalę i otwierając dom wspaniale, tak jak na to pozwalają jego przyszłe dochody...
Nie ukrywał przed sobą wcale potrzeby zatarcia po sobie śladów, przed tą ohydną zgrają dotąd mu podwładnych łotrów, której dwa wcale nie ostatnie okazy przedstawiliśmy czytelnikom naszym, w osobach Goberta i Wiewióra inaczej Ravenouitem zwanego. Ci łajdacy najniższego rzędu, chcieliby beż żadnej wątpliwości wyzyskiwać jego położenie, gdyby je znali i chcieliby wziąć udział znaczny w zyskach, jakie niespodziewanie przypadły ich naczelnikowi...
Najlepiej więc było opuścić na czas nieograniczony, nie tylko Paryż ale nawet Francyę, i żyć w sposób swobodny i wygodny w wielkich miastach Europy; w Londynie, Wiedniu lub Medyolanie.
Skoro powróci za kilka lat: nędza, choroba, zwady mordercze i interwencya policyi, uwolni Paryż od dawnych jego wspólników, którym nie chciał stawić czoła, a nowa generacya kryminalistów nie będzie go znała...
Wtedy, nie obawiając się przeszłości, nie kłopocząc o przyszłość, będzie prowadził życie wspaniałe, a to niezrównane szczęście trwać będzie dla niego do późnej starości...
Maugiron tworzył te wszystkie piękne projekta, marzył nie śpiąc, gdy wtem zapukano lekko do jego drzwi.
— Proszę wejść — rzekł.
Drzwi obróciły się bez hałasu na zawiasach i wszedł groom, trzymając w ręku srebrną tacę:
— Czego chcesz? — spytał Maugiron nie patrząc...
— List do jaśnie pana...
— Daj...
Groom podał list, który przyniósł i wyszedł cicho.
Maugiron potrzymał przez sekundę w ręku list przed otworzeniem go, i przyglądał mu się z instynktowną nieufnością.
List ów nie miał w sobie nic godnego uwagi; nosił markę miejskiej poczty; adres, nakreślony na papierze bardzo prostym, atramentem bladym, był prawie nieczytelny. Na zielonawym laku pieczątki odciśniętą była sztuka dwudziesto-frankowa.
Maugiron zmarszczył brwi, odpieczętował list i przeczytał co następuje:

„Prześwietny Groźny!

Dziś wieczór, punkt o dziesiątej, przyjdę od strony pustego placu. Zapukam jak zwykle do małych drzwi, kiosku. Nie zapomnij mi otworzyć z łaski swojej. Muszę koniecznie z tobą pomówić o pewnych rzeczach, które jeśli mam ci szczerą prawdę powiedzieć... bardzo są ważne dla ciebie...
W oczekiwaniu przyjemności ujrzenia cię, mam zaszczyt być, prześwietny Groźny, twoim powolnym i posłusznym sługą

Wiewiór.”

P. S. „Gdybym szczególnym wypadkiem nie mógł widzieć Wielkiego Wodza, dziś o godzinie naznaczonej, byłoby to w istocie bardzo nieprzyjemnem dla mnie... i postawiło mnie w konieczności poszukania go jutro wieczór, w zakładzie jego teścia...
Wolę przypuszczać, w moim głupim rozumie, że bez trudności zrozumiesz mnie... i że postarasz się Wielki Groźny oszczędzić mi tego kompromitującego kroku, który, nie będę się z tem taił wcale, byłby dla mnie samego bardzo bolesny...”

Maugiron upuścił list na kanapę.
— Co u dyabła chce mi powiedzieć ten łajdak!? pomyślał sobie. — To pisanie zdaje mi się groźbą jakąś pachnieć!... Na co to żądanie widzenia się ze mną, tak ni ztąd ni z owąd wynikłe!... Prosi o nie, albo raczej żąda go w sposób prawie rozkazujący?...
Maugiron zastanowił się, podniósł list, odczytał go powtórnie i mówił dalej sam do siebie:
— Dla czego mianowicie pisze, że pójdzie jutro wieczór do zakładu mego teścia!... jeżeli go nie przyjmę dziś?... Czyż on co wie?... I co wie mianowicie!?... Kryje się w tem wszystkiem jakaś tajemnica, a ze wszystkich niebezpieczeństw tego świata, tajemnica jest dla mnie niebezpieczeństwem najbardziej niepokojącem.
Myśląc tak i mówiąc sam do siebie, młody człowiek podniósł oczy na zegar, którego wskazówki oznaczały godzinę dziesiątą bez pięciu minut.
— Za chwilę, wszystkie moje wątpliwości będą wyświetlone — rzekł wstając z kanapy.
Wdział na siebie coś w rodzaju surduta z niebieskiej flaneli, który w mieszkaniu swojem nosił zamiast szlafroka; wsunął dwa małe pistolety w kieszenie tegoż surduta; zapalił ślepą latarkę i wychodząc z domu drzwiami tylnemi, przeszedł ogród i udał się do kiosku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.