Tajemnica Tytana/Część druga/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Ulica Amsterdamska.

Albert Maugiron zajmował w górze ulicy Amsterdamskiej, obok starożytnej wieży niegdyś rogatki, mały domek którego był jedynym lokatorem.
Jego życie zewnętrzne, z pozorów przedstawiało się doskonale uregulowane. Miał skład domu bardzo przyzwoity dla kawalera; był więc stangret, który pielęgnował dwa konie, i grooma pełniącego obowiązki lokaja.
Maugiron, nie jadał nigdy u siebie, nie robił sobie niepotrzebnego zbytku na kucharza. Dostawcy jego mieszkali w tej części miasta. Wydawał dużo, płacił gotówką nie targując się. Opinię miał doskonałą. Mówiono o nim że jest bardzo bogaty, i bardzo zagłębiony w przedsiębiorstwa przemysłowe, oraz że żyje w najlepszym świecie. Widywano codzień eleganckie ekwipaże, zatrzymujące się przed jego domem i żadna osobistość podejrzana nie pozwoliła sobie nigdy zadzwonić do jego domu.
Zkąd pochodził majątek Maugirona?... Z czego się składał ten majątek?... Czy posiadał nieruchomości ziemskie na słońcu, renty państwa, akcye w portfelu?... Czy miał notaryusza lub bankiera, którzyby byli depozytorami jego kapitałów i dokonywali niemi obrotów giełdowych?... Tego nikt nie wiedział, i prawdę powiedziawszy, nikt się tem nie zajmował.
Majątek młody człowiek miał, nieulegało wątpliwości, ponieważ wydawał dużo, nie robił długów, nie zajmował żadnego płatnego urzędu i nie brał nigdy kart do ręki... Któż potrzebował wiedzieć więcej nad to?... Jaka była rodzina Maugirona?...
Rodzina mieszczańska, zbogacona handlem, i która szczyciła się tem, że miała syna odznaczającego się wielką dystynkcyą. Tak przynajmniej przyjaciele najserdeczniejsi odpowiadali ciekawym... My zaś dodamy, że mówiąc tak, powtarzali tylko to co im młody człowiek powiedział sam o sobie...
Gdyby Maugiron podawał się za szlachcica, pewnoby szperano... pewnoby chciano powziąść dokładne wiadomości... — on mówił o skromnem pochodzeniu z rodziny mieszczańskiej, zakopanej w głębi jakiejś nieznanej prowincyi... Przyznać trzeba, że nic w istocie nie było naturalniejszego, nad sposób w jaki się przyznawał do tego prosto i szczerze, bez wszelkiej dumy i próżności...
Maugiron naprawdę posiadał pewną liczbę znajomości w świecie ludzi dobrze urodzonych... Nie idzie tu o przyjaźń bardzo serdeczną, ugruntowaną na szacunku, na wzajemnej sympatyi, ale o stosunkach powierzchownych; zabranych u wód, w kąpielach morskich, a które się przedłużają w Paryżu, mając na celu jedynie przyjemności... Te stosunki były dostateczne aby sprowadzić do drzwi jego domu uherbowane powozy i pozwolić mu czasami we właściwem miejscu, wspomnieć kilku słowami o swoich przyjaciołach, margrabiach i książętach... on też nie chciał nic więcej...
Mały domek, przyozdobiony z gustem, umeblowany zbytkownie, był postawiony między podwórzem a ogrodem. Dziedziniec wychodził na ulicę Amsterdamską, jakieśmy to już powiedzieli. Ściana murowana, okryta na zewnątrz kratą z żerdzi i bluszczem, oddzielała ogród od próżnych przestrzeni ziemi, które od tej epoki nabrały znacznej wartości.
Maugiron, bezzwłocznie po podpisaniu długiego kontraktu z właścicielem, wybudował na swój koszt pawilon, rodzaj kiosku, przystającego do sąsiedniego muru, w którym małe drzwiczki zostały wybite, urządzając w ten sposób komunikacyę, pozornie bez celu, z próżnemi przestrzeniami ziemi o jakich powyżej mówiliśmy.
Furtka prawie niedostrzegalna, a w niej rodzaj okienka małego, przez które można było widzieć z wewnątrz każdego, kto się tylko zbliżył do wejścia, i zamienić z nim kilka słów przed otworzeniem mu drzwi.
Dosyć często, w nocy, w godzinach przewidzianych naprzód, tajemnicze figury przeskakiwały palisady w złym stanie pozostawiono w około owych niezabudowanych gruntów, zbliżały się do drzwi kiosku, pukały trzy razy do tych drzwi w sposób jakiś niezwykły, i wymawiały jakieś słowa niby hasło... Po chwili słyszano zgrzyt klucza w zamku, odsunięcie rygla, i Maugiron przyjmował odwiedzających, którzy nie przepędzali z nim nigdy dłużej nad kilka minut.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po opuszczeniu pana do Villers, wychodząc od braci Provençaux, elegancki młodzian wsiadł do powozu i kazał się zawieść wprost na ulicę Amsterdamską. Tylko przeszedł dom i nie dając sobie tyle czasu aby zmienić ubranie, udał się wprost do kiosku.
Ten pawilon składał się tylko z jednego pokoiku, miniaturowych rozmiarów. Za całe umeblowanie tego pokoiku, były dwie nizkie kozetki. Obicie z drelichu, wypikowane, albo raczej jak materac podesłane, okrywało ściany i nie pozwalało słyszeć z zewnątrz ani jednego słowa jakie wewnątrz wymawiano...
Maugiron zapalił świecę, bo wewnątrz kiosku było zupełnie ciemno, i spojrzał na zegarek... Wskazywał on szóstą bez dwóch minut. Poczekał aż dwie minuty upłynęły, potem podniósł ciężką portjerę nad otworem w ścianie sąsiedniej. Trzy uderzenia we drzwi, niby sygnały wolnomularskie, dały się słyszeć.
Maugiron zbliżył usta do otworu i zapytał.
— Czy już dzień?...
Jakiś głos mu odpowiedział:
— Zawsze, dla kotów, które widzą jasno i w nocy...
To było hasło. Maugiron otworzył drzwi, i osobistość, już nam znana, gdyż już dwa razy w naszem opowiadaniu, mieliśmy sposobność ją widzieć, weszła do kiosku.
Tę osobę spotkaliśmy, pod nazwą Wiewióra, w sali szynku nad portem, w towarzystwie Goberta przebranego za robotnika, a dawniej jeszcze zrobiliśmy z nim znajomość w restauracyi „pod Kasztanami”, na Bercy, gdzie ją policya zaaresztowała, za kradzież nakryć srebrnych. Wtedy pan ten nazywał się Ravenouillet. i nasi czytelnicy powinni sobie przypomnieć, jaki fatalny wywarł on wpływ, wówczas na losy Piotra Landry.
Ravenouillet, w chwili gdy go wprowadził do kiosku Maugiron, nie miał nic w swoim kostiumie kompromitującego; był podobny do jednego z tych robotników, złego prowadzenia się, którzy częściej bywają w szynku za rogatkami, niż przy robocie w fabryce.
— To ty, Wiewiórze!? — rzekł właściciel lokalu zamknąwszy drzwi.
— To ja sam, prześwietny panie Groźny!... Zawsze punktualny, choćby kark skręcić przyszło, jak widzisz! — odpowiedział nowo przybyły. Słońce mogłoby regulować się podług mnie!...
— Czy interes się udał?...
— Wybornie!... Dalej nie idzie!...
— Bez trudności?...
— Rzecz poszła jak z płatka, oprócz jednakże strachu jaki mieliśmy — Gobert i ja, i gdyby nie burza, która przybyła w samą porę, wszystkoby było chybiono tej nocy...
— No! Cóż się takiego stało... Opowiedz no mi to.
— Krótka i nie trudna do opowiedzenia historya!... było zdecydowano jak wiesz, że uderzemy między jedenastą a północą...
— To najlepsza chwila do pracy u ludzi, którzy się kładą spać razom z kurami... — przerwał Maugiron; — najpierwszy sen jest zawsze najtwardszy...
— Byliśmy na stanowisku wcześniej, dobrze ukryci w próżnym statku, akurat wprost zakładu — mówił dalej Wiewiór. — O dziesiątej kassyer wyszedł... kazałem Gobertowi śledzić go, i Gobert nie uwolnił go z pod swej opieki aż u drzwi braci Provençaux... Tyś go chwycił, to już był przecież w dobrych rękach, najmniejszego niebezpieczeństwa już nie było i mogliśmy być pewni że nie wróci i nie przeszkodzi nam!... Czekaliśmy bardzo spokojnie na naszym okręcie. Gobert znał do głębi zwyczaje domu... Wiedział że stary podmajstrzy, (o którym powiem ci dwa słowa potem), rozpoczynał obchodzić zakład około dziesiątej czy wpół do jedenastej, z psem Plutonem, i że o jedenastej szedł spać, zostawiając na wolności psa, który sobie biegał i węszył po zakładzie...
Psa Plutona nie było się już czego obawiać!.. Gobert postarał się przedwczoraj, o uregulowanie z nim rachunku za pomocą gałki z mięsa przyniesionej przezemnie.
O pięć minut na dwunastą, szepnąłem Gobertowi do ucha:
— Oto najlepsza chwila!... Jazda!...
Była burza!... Do stu piorunów!... burza co się zowie!... wiatr dął tak silnie, że rzeka zaczęła się bałwanić, i okręt kołysać! Małośmy nie dostali choroby morskiej!... pioruny biły, błyskawice oślepiały nas, jednem słowem burza jakich mało!...
Gobert znał dobrze jedno miejsce wygodne dla zejścia do zakładu z wierzchołka muru... Służył mi on za drabinkę — wdrapałem się... a wdrapawszy położyłem się na brzuchu, podałem mu rękę i wciągnąłem go... Mieliśmy pod nogami ładny stos drzewa ułożonego jak schody... Zdawał się nam mówić: „Bądźcie łaskawi wejść!...” a który rzeczywiście był bardzo wygodny...
Zchodziemy spokojnie z laskami w rękach, jak dwaj poczciwi mieszczanie przechadzający — się aż wtem, w chwili gdyśmy mieli już postawić nogę na ziemi, dziesięć albo może piętnaście grubych klocków zsuwa się, i my staczamy się razem z niemi na środek drogi...
To jeszcze nic — nie zrobiliśmy sobie wcale krzywdy — ale, wyobraź sobie ten stary podmajstrzy kończył swoje stróżowanie, i akurat znalazł się w pobliżu!... Nie ulegało żadnej wątpliwości!... Usłyszeliśmy że nadbiega!... zaledwie zdążyliśmy rozbiedz się na prawo i lewo, i schować się jako tako, pomiędzy stosy desek... przeszedł tak blisko że prawie nas dotknął, trzymał w ręku tę swoją diabelską dubeltówkę, położenie nie było wesołe!... Założyłbym się, że dobrze na łbie poszukawszy znalazłbym z garść siwych włosów, które zbielały w tej minucie!... Przystanął, obejrzał przy świetle błyskawic rozsunięte deski, i słyszałem jak potem mruczał:
„To wiatr, z pewnością wiatr... to nie może być nic innego tylko wiatr!...”
Wrócił się potem po latarnię, którą za sobą postawił aby prędzej przybiedz, i mieć ręce swobodne — ale my nie tacy, żebyśmy mieli na niego czekać, już nas tam nie było, jużeśmy machnęli w stronę pawilonu, gdzie schowani za drzewami w dziedzieńcu, byliśmy zupełnie bezpieczni, bo nie było psa coby nas wytropił... Teraz już tylko o cierpliwość chodziło; — stary dureń obejdzie nareszcie zakład i położy się spać... myśleliśmy sobie... osądź tedy sam nasze rozczarowanie i gniew, gdyśmy zobaczyli, że staje na warcie, jak szyldwach generalski, i zaczyna spacerować wszerz i wzdłuż u drzwi pawilonu, z niechybną intencyą pozostania tak aż do rana... Ach! z całego serca wysyłałem go do wszystkich diabłów, tego ex-lokatora więzienia centralnego, który dziś gra rolę uczciwego człowieka i apostoła!...
Maugiron aż zadrżał cały...
— Czy tak!?... Zastanów no się, co ty mówisz? — wykrzyknął, przerywając żywo Wiewiórowi.
— Co się mam zastanawiać, co mówię to mówię, to pewno prawda!
— Więc mów wyraźniej!...
— Ten, którego znasz pod imieniem Piotra, a który pełni funkcyę podmajstrzego, i psa stróżującego u pana Verdier, nazywa się w rzeczywistości Piotr Landry i był dwa razy skazany: pierwszy raz na dwa lata więzienia, drugi raz na pięć lat i pięć dozoru policyjnego...
— Cóż on zrobił?
— E, głupstwo... mniej jak nic!... raz zabił jednego człowieka, a drugi raz mało nie udusił drugiego...
— I jesteś pewny że podmajstrzy pana Verdier, jest tym samym Piotrem Landry, o którym mówisz?...
— Pewny jak tego że żyję...
— I nikt się tego nie domyśla w zakładzie?...
— Nikt. Rozumiesz pan przecie, że stary zbrodniarz, który pozuje na wzór cnoty i uczciwości, nie jest taki głupi żeby miał opowiadać swoją przeszłość... porzucił swoje nazwisko Landry umyślnie aby zamydlić ludziom oczy, ale ja mam oko prawdziwie indyjskie, poznałem go odrazu, i z pewnością nie pominę sposobności, a mam do tego swoje powody, żeby mu zrobić miłą niespodziankę!...
Maugiron niecierpliwie machnął ręką.
— Ah! — rzekł — gdybym był to wiedział wczoraj co mi dziś opowiadasz!...
— Może przypadkiem masz co ze swojej strony przeciw Piotrowi Landry? — spytał Ravenouillet.
— O, mam ja z nim porządnie na pieńku!...
— Nic nie szkodzi, to się zda na drugi raz!... nie trzeba się martwić o jedną chybioną okazyę... tylko pieniądze raz stracone nie odnajdą się nigdy!...
— Kończ twoje opowiadanie Wiewiórze...
— Czy cię ono interesuje, prześwietny nasz groźny panie?...
— Ogromnie!...
— To za wiele zaszczytu dla mnie!... Wracam do rzeczy... A więc... podmajstrzy wartował cięgle, a nam obydwom, mnie i Gobertowi krew w żyłach ze złości w żółć się zamieniała... Wtem, naraz deszcz zaczyna padać... leje jak z cebra... jakby się upust otworzył! Straciłbym chętnie głowę moję, za kieliszek wódki że od czasu potopu nikt nic podobnego nie widział!...
Piotr Landry dał nura pod dach, nic nikomu nie mówiąc. My widząc nareszcie że chwila jest do działania sposobna, nie zwlekaliśmy ani sekundy — za to ci ręczę — klucz pasował do zamku jak szabla do pochwy... Drzwi się otworzyły same; kluczyk drugi od żelaznej kassy nie zawiódł nas także, w pięć minut wszystko było gotowe i opuściliśmy pawilon, zostawiając wszystko w doskonałym porządku. Drzwi za sobą, pozamykaliśmy starannie, i kopnęliśmy się z naszym łupem nad port... Piękny łup słowo honoru!... Tylko go teraz podzielić... Ty wiesz pewno ile było w kassie?...
— Doskonale!... nie próbuj zatem powiększyć twojej części z krzywdą mojej!... Kassa pana Verdier zawierała siedemdziesiąt tysięcy franków w biletach bankowych...
— Prawda!... jak Boga kocham prawda!... jesteś dobrze poinformowany... niepodobna cię oszukać nawet na jeden marny papierek!... Głupie sprawy... słowo święte!... Masz tu więc oto wszystko co tam było!...
Wiewiór odpiął swoją starą kamizelkę, z grubego zwyczajnego sukna i wyciągnął z sześciu lub ośmiu kieszeni, jakie zawierała, kilka paczek biletów bankowych.
— Możesz sprawdzić — powiedział — rachunek jest... ja odpowiadam...
Zapewnienie to widać nie wystarczało Maugironowi, gdyż rozciął paczki i zaczął liczyć jedną po drugiej...
Podczas kiedy się oddawał temu przyjemnemu zatrudnieniu, Wiowior kończył:
— Wszystko to dobrze, tylko jest w tem coś, co mi się nie wydaje sprawiedliwem... mówię ci tak między nami w cztery oczy... i to mnie gryzie!...
— Cóż to takiego? — spytał Maugiron.
— Trzech nas przecież było do interesu tej nocy?... Nieprawdaż...
— No trzech!...
— Ty któryś nam wskazał robotę... Gobert i ja, którzyśmy ją wykonali...
— No więc i cóż ztąd kolego Wiewiórze?
— Oto ztąd to: myśmy się przecież narażali więcej niż ty, i więcej napracowali to pewne... myśmy szli na niebezpieczeństwo, wtedy kiedyś ty spokojnie siedział za stołem, zajadał pasztety i popijał szampanem. Jestem daleki od robienia ci zarzutów, ale nakoniec zdawałoby mi się że z prawa legalnego, zyski powinny być podzielone na trzy równe części... Wyniosłoby to na każdego po dwadzieścia trzy tysiące trzysta trzydzieści trzy franki, trzydzieści centimów...
— Fiu, fiu! Wiewiórze — wykrzyknął Maugiron śmiejąc się — nie pomyślałem żebyś tak doskonale umiał rachować!...
Bandyta rad był z siebie...
— Tak — odpowiedział — nieźle rachuję. Za młodu pilnie się uczyłem arytmetyki, i na dobre mi to wyszło!...
— Krótko mówiąc — odrzekł Maugiron — jesteś zdania że przyznając sobie trzydzieści pięć tysięcy franków to jest połowę zdobytej sumy i zostawiając wam każdemu po siedemnaście tysięcy pięćset franków, wyzyskuję was... Tak ci się zdaje, kolego Wiewiórze!?... No gadaj, tak czy nie?... to myślałeś, czy co innego!?
— Tak!... sto razy powtórzę tak... to właśnie myślałem!...
— Jeśli tak, to ci wcale nie winszuję!...
— Dla czegóż to?...
— Boś bydlę!...
— Albo co?...
— Tak bydlę jesteś, i dowiodę ci tego w czterech słowach!... Gdzieżeście to u diabła widzieli aby ręka była równa głowie, co?... Wszak ona tylko wykonała to, co jej głowa wskazała!... Prosty żołnierz się bije, ale jenerał głównodowodzący batalię wygrywa!... Prosty żołnierz bierze na dzień pięć centimów... a jenerał ma sto tysięcy franków pensyi!... Płaci się każdemu podług jego zasług i szeregowiec nigdy nie reklamuje... Ja jestem jenerał, wy jesteście żołnierze... Teraz sam sobie wyciągnij z tego wnioski, kiedyś taki matematyk. To jeszcze nie wszystko, kolego Wiewiórze i zaraz cię przekonam bez trudności, że nietylko oddaję wam za wielką część, ale że zatrzymumując połowę dla siebie, zatrzymuję daleko mniej niż wy... Różnica naszego położenia bije w oczy!... ja jestem narażony, na różnego rodzaju wydatki konieczne i ciągle wzrastające... podczas gdy wy nie jesteście zobowiązani do niczego, ja muszę płacić co dzień mój zbytek, który otwiera mi wszystkie podwoje i pozwala mi przygotować interesa z których wy korzystacie? Policzcie co mnie kosztuje dom, jaki utrzymuję; moi ludzie, moje konie, moje ubranie, i mój cały pozór gentelmana, a zobaczycie że w końcu roku nie zostaje mi wiele więcej jak nic; wtedy gdy wy — jeżeli wam się podoba umieścić wasze pieniądze w kassie oszczędności, albo oddacie je na lichwiarskie procenta — możecie dojść do majątku, i potem żyć uczciwie przez resztę waszych dni na starość... Sprobójcie!... Gdzie zresztą znajdziecie człowieka moich zdolności... pomyśl sam?... Czy istnieje drugi taki jak ja w Paryżu? — czy istnieje gdziekolwiek na całym świecie?... Poszukajcie go, jak go znajdziecie, to mi powiecie sami jaki udział będzie on chciał mieć w zyskach tej roboty!?...
Widzisz więc kolego Wiewiórze, że twoje pretensye są niedorzeczne, że twoje reklamacye są idiotyczne, i że to ci mówię w oczy!... No cóż!? Czy jesteś przekonany?...
Ravenouillet opuścił głowę nie wiedząc co na to odpowiedzieć i milczał pokornie.
— Czy jesteś przekonany? — powtarzał Maugiron — Odpowiadaj...
— Toć już trzeba...
— Przede wszystkiem trzeba żeby to twoje przekonanie wewnętrzne było szczere. Jeżeli ci się to wydaje... zrywam natychmiast wszelkie stosunki z wami i pozwalam wam rządzić się samym, robić majątek bez mojej pomocy...
— Jest szczere! — wykrzyknął Wiewiór przerażony tą groźbą — jest ogromnie szczere!... Jestem bydlę... jestem idiota... jestem ostatnie zwierzę!... jestem stworzenie mniej mózgu mające niż króliki i mniej rozumu niż szczupak!... Oskarżaj mnie, prześwietny Groźny i szacunkiem otoczony!... oskarżaj zasłużyłem... ale, przez litość nie opuszczaj nas...
Maugiron zaczął się śmiać. — Jestem wspaniałomyślny — odrzekł — chcę się tym razem okazać pobłażliwym i łaskawości pełnym... ale niech się to więcej nie powtórzy...
— Niech wszyscy żandarmi świata całego utopią we mnie swoje szpony, jeśli kiedykolwiek podobna myśl do głowy mi przyjdzie! — wołał Wiewiór z uniesieniem, które zdawało się być szczerem.
— Oto trzydzieści pięć tysięcy franków — odpowiedział Maugiron — to jest twoja i Goberta część... Idź poszukaj go, oddaj mu co się należy... A nie okradnij tego biedaka!...
— O! nie bój się o niego... on nie zasypia gruszek w popiele!... czeka mnie o dziesięć kroków ztąd, na pustym placu, aby bezzwłocznie zrobić podział... spieszy mu się poczciwcowi!...
— Ma racyę, nieufność jest matką pewności!... Teraz, kolego Wiewiórze nie zatrzymuję cię, bo przypuszczam, że nie masz mi nic już więcej do powiedzenia...
— Chcę ci dać dowód mojego żalu i mojej wdzięczności...
— Jakiż to będzie dowód? — spytał Maugiron bardzo zaciekawiony.
— Oddając do twojej dyspozycyi przedmiot, jaki znalazłem w kasie pana Verdier, w tym samym przedziale co i bilety bankowe.
— Przedmiot wartościowy?
— Nie wiem czy go za taki uznasz, i nie wiem nawet jaki z niego zrobisz użytek... ale to już do ciebie należy. Oto masz... jeżeli to jest interes, zdaje go na twoją wspaniałomyślność; mój udział będzie jaki sam zechcesz...
Mówiąc to, Wiewiór odpiął na nowo kamizelkę i wyciągnął z jednej kieszeni dodatkowej swojego ubrania, dosyć duży portfel, ze skóry czarnej, który podał z szacunkiem Maugironowi.
— Cóż on zawiera? — spytał Groźny — papiery procentowe? akcye przemysłowo?
— Nie, papiery jakieś... nic tylko papiery... ale może one mają swoją wartość... tego nie można wiedzieć odrazu... zobaczysz sam...!
Maugiron wziął portfel, otworzył go, i rozrzucił zawartość na małym stoliku jaki się znajdował w kiosku.
— No i cóż? — spytał Wiewiór, podczas gdy elegancki, młody człowiek, przeglądał żywo rozmaite duże arkusze papieru stemplowego, pożółkłego, pokrytego pismem, pieczęciami i legalizacyami.
— Akta urodzenia — szeptał Maugiron, tonem wzgardliwym — paszport, tytuły własności... po co u diabła było wyciągać to? Nie winszuję ci twojej roboty, kolego Wiewiórze...
— To nic nie warto?...
— Dobre do spalenia!... mogłeś sobie oszczędzić trudu, z napychaniem kieszeni... temi szmatami!...
— No cóż robić, nie wiedziałem!... wreszcie złe nie jest wielkie, ponieważ mamy to o co nam najgłówniej chodziło, to ten portfel uważać należy za prosty dodatek!... Ostrożność nakazywała mi nic nie zaniedbać, a ja usłuchałem tylko jej głosu!...
— I miałeś racyą... zamiar był dobry... to nie twoja wina jeżeli rezultat nie wiele wart...
Do widzenia kolego Wiewiórze...
— Do usług twoich prześwietny Groźny... Gdybyś mnie miał chęć widzieć, to wiesz... zawsze ten sam adres, i bardzo będę szczęśliwy jeżeli się zdarzy sposobność służenia ci...
Maugiron podniósł ciężką, zasłonę, otworzył drzwiczki, i Ravenouillet wyszedł na pusty plac, gdzie Gobert czekał go z niecierpliwością.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.