Tajemnica Tytana/Część druga/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Portrety piórem.

Wieczorem tego samego dnia, około dziesiątej, Andrzej de Villers, (którego imię słyszeliśmy wymówione przez podmajstrzego, a który pełnił, u pana Achilesa Verdier czynność kassyera i buchaltera), położył do jednej z kas biura regestra, które przeglądał i do porządku doprowadzał, przekonał się że drzwi pawilonu były na podwójny zamek zamknięte, i że klucz nie został w zamku zapomniany; potem, poczyniwszy te wszystkie ostrożności, uniósł swoją lampę z zielonem nakryciem i wszedł do pokoju, który zajmował na pierwszem piętrze.
Więcej prostoty, więcej surowości w mieszkaniu niktby sobie nie wyobraził. Ściany były wyklejono papierem w białe i niebieskie pasy; żelazne łóżko, z białemi firankami, stół czarny drewniany, obciążony książkami i papierami, duża szafa i dwa krzesła składały cało umeblowanie.
Zwyczajny zegar, i z dwóch stron dwa tanie świeczniki widniały na kominku.
Na wpół otwarte drzwi pozwalały dojrzeć gabinet do ubierania; umeblowany w sposób nie mniej prosty, ale nieskazitelnie czysty.
Andrzej de Villers, był to młody człowiek, około dwudziestu pięciu lat, z oczami niebieskiemi. Prawdziwa dystynkcya w jego ułożeniu i manierach, fizyognomia otwarta, inteligentna, energiczna, czyniły go sympatycznym z pierwszego widzenia.
Ubranie jego nie przedstawiało się elegancko, a surducik z lastyngu czarnego, pochodził z pewnością z magazynu gotowych ubiorów po cenie stałej; ale to nie przeszkadzało mu wyglądać na człowieka z dobrego towarzystwa, gentelmana w znaczeniu angielskiem, bardziej niż na prostego komisanta, z bardzo skromnem utrzymaniem.
Andrzej de Villers postawił lampę na stole, z którego usunął jedną część książek i papierów, które go przykrywały; potem usiadł, wziął duży arkusz papieru listowego. umoczył pióro w kałamarzu i wziął się do pisania.
My skorzystamy z przywilejów przysługujących powieściopisarzom i powtórzymy jego list, który nas uwolni od dawania czytelnikom obszernych wyjaśnień o domu Achilesa Verdier, o jego mieszkańcach, i wreszcie o stanowisku jakie młody człowiek, sam w tym domu zajmował.
Skopiujemy go dosłownie:

Paryż, 13 Października. 1854 r.

Moja dobra i droga Matko! „Zarzucasz mi milczenie; dziwisz się i martwisz odbierając odemnie krótkie i rzadkie bileciki, i bezustannie zapytujesz czy jestem szczęśliwy na mojej nowej podsadzie.
Twoje wymówki są słuszne, uznaję je, jednakże mam też coś na swoją obronę. Oddawna już codziennie obiecuję sobie napisać długi szczegółowy list, a jak nadejdzie wieczór, jestem tak zmęczony pracą całodzienną, że mi brak odwagi do wzięcia powtórnie pióra do ręki; rzucam się na łóżko, gdzie zasypiam snem głębokim aż do samego rana. Przebudzam się wtedy z mechaniczną punktualnością, która, wyrabia przyzwyczajenie, i zaledwie oczy otworzę i zdążę się ubrać, już znajduję się w konieczności rozpoczęcia roboty...
Jeżeli więc nie pisuję do ciebie, to nie wina pamięci o tobie!... Bardzo często, kiedy moje pióro pisze cyfry, mój umysł bieży do Bretanii i staje na progu tego domku, gdzie ty mieszkasz teraz sama z Joanną, twoją starą służąca. Myśl moja przechodzi do skromnego saloniku, którego portret ojca, w mundurze porucznika marynarki stanowi jedyną ozdobę; idę na ciebie czekać w głębi małego ogródka na pochyłości wzgórza, z którego wierzchołka przedstawia się obszerna piękna panorama, przepyszny widok na port i zatokę na Brest, i na nieskończoność oceanu... Tam cię znajduję siedzącą w cieniu gruszy karłowatej, pokręconej od morskiego wiatru; wołam: — Oto jestem!... chwytam cię w objęcia i przyciskam do serca z całych sił...
Na nieszczęście wszystko to jest tylko snem, marzeniem... — snem bardzo słodkim, który ucieka bardzo prędko przez zetknięcie się z cyframi!... Kiedyż będzie mi wolno urzeczywistnić je? — Bóg jeden wie; ja nie wiem.
Dobra matko, jestem dzisiejszego wieczoru mniej zmęczony niż zwykle, i korzystam z tego żeby sobie zrobić uciechę dłuższego z tobą porozmawiania i dać odpowiedzi na pytania wszystkie...
Przedewszystkiem, pytasz mię czy jestem szczęśliwy, na to ci odpowiadam: — Tak!... szczerze i bez wahania.... Jednakże są chmury na horyzoncie mojego szczęścia... Te chmury, to są nie ziszczone pragnienia, to zbyt piękne nadzieje, aby się mogły urzeczywistnić.
Nie będę ci nic ukrywał, ale trzeba zacząć od początku...
Przypominasz sobie, jest temu kilka lat, w czasie kiedy kończyłem nauki w Brest, chciałaś koniecznie zatrzymać mnie przy sobie i mówiłaś mi: — Nie jesteśmy bogaci, o wiele brak do tego, a jednak procenta od sześćdziesięciu tysięcy franków, które otrzymałam od wuja, i pensya jaką pobieram jako wdowa po oficerze marynarki mogą wystarczyć na utrzymanie dla nas obojga... Nie opuszczaj mnie więc moje dziecko i pomyśl, że spokój, niezależność, gdy się je ma w ręku, warte więcej niż majątek, za którym się ludzie uganiają.
Odpowiedziałem na to, że twoja pensya wdowia, dołączona do pięciuset franków, które przypadają od sześćdziesięciu tysięcy franków umieszczonych w ziemi, miały jedyne przeznaczenie zabezpieczenia ci starości, i że ja postaram się sam sobie wyrobić stanowisko.
Ambicya nie popychała mnie daleko, ale próżniactwo przejmowało mnie wstrętem, bo pamiętasz dobrze, że zawsze doświadczałem dla człowieka bezużytecznego prawdziwej pogardy...
Chociaż przez ojca należę do szlacheckiej rodziny niezaprzeczenie, jeżeli nie bardzo świetnej; moje gusta i moje instynkta popychają mnie nie do karyery marynarskiej lub wojennej, ale raczej na pole handlu i przemysłu... Gdybym był bogatym, własne po towary zamorskie wysyłałbym okręta... Będąc biednym, muszę szukać drogi i wybić się na wierzch...
Przybyłem do Paryża: skończyłem kursa handlowe, i konserwatoryum sztuk i rzemiosł; potem z łaski rękomendacyi pana Kergarouet, bankiera w Brest, naszego przyjaciela, wszedłem do banku pana Wiktora Didier, który mi zaraz okazał dużo serdeczności i zaufania. Przepędziłem tam trzy lata. W końcu tego czasu, spostrzegłem żem się oddał pewnej specyalności, która mnie nie prowadzi do niczego, bo wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, nie będę miał nigdy kapitałów tak znacznych, aby założyć bank sam na siebie. W następstwie, ponieważ pragnąłem szerszych i kompletniejszych wiadomości w interesach handlowych, mówiłem o moich zamiarach z panem Didier, który obiecał zadowolnić mnie.
W kilka dni potem, kazał mnie poprosić do swojego gabinetu i powiedział:
— Zdaje mi się, że znalazłem coś dla pana. Oto jest: Jeden z moich klijentów, bardzo bogaty, a jeszcze bardziej skąpy, oddalił swojego buchaltera i kasyera, którego czy to słusznie czy niesłusznie, tego już niewiem, podejrzewał o nieuczciwość... Chciałby człowieka zaufania któremuby powierzył ten podwójny urząd...
Czy ci to miejsce podoba się? Będziesz obarczony pracą, zapłacony średnio, ale możesz w kilka miesięcy nabyć więcej wiadomości w interesach przemysłu, które domom bankierskim są zupełnie obce...
Spytałem się:
— Jakiego, rodzaju przemysł, prowadzi klijent pański?...
— Posiada najobszerniejsze składy drzewa w Paryżu, a majątek jego jest bardzo znaczny...
— Czy prócz tego jest to człowiek honorowy i szanowany?...
— Bez żadnej wątpliwości, ponieważ wszystkie swoje zobowiązania, wypełnia zawsze z religijną punktualnością...
Ta odpowiedź wydała mi się nie bardzo logiczną, ale nie chciałem się wdawać w jej rozbiór bliższy... Zapytałem tylko:
— Jak się nazywa osoba, o której mi pan mówisz?...
— Achiles Verdier...
Zadrżałem pomimo woli... Czyż to nie było ciekawe w istocie, aby przypadek stawiał mnie w możności wejścia w charakterze komisanta, do zakładu, którego bylibyśmy właścicielami gdyby jedyna córka pana Achilesa Verdier nie żyła! Pewno przypominasz sobie zastrzeżenie w testamencie twojego wuja Filipa Verdier, że cały majątek tobie przypadnie w wypadku śmierci dziecka...
Przed przyjęciem, zastanowiłem się głęboko, i przeszedłem sam z sobą bardzo surowy egzamin. Chciałem być pewnym, że najmniejszy zarodek podłego uczucia zazdrości nie wzrósł w głębi mojej duszy, w obec bogactw tak znacznych, do których mógłbym rościć pewne prawa...
Wyszedłem z tego egzaminu zadowolony sam z siebie. Sumienie odpowiedziało mi przecząco. Mogłem stawić czoło niebezpieczeństwu, ponieważ dla mnie to niebezpieczeństwo nie istniało...
Prosiłem o dwadzieścia cztery godzin czasu do namysłu; tego samego wieczoru poszedłem do pana Didier.
— Przedstaw mnie pan kiedy mu się podoba kupcowi drzewa Achilesowi Verdier... Wstąpię do niego jako kasyer i buchalter, na warunkach jakie sam poda...
— Strzeż no się powiedzieć to jemu samemu!... — wykrzyknął bankier śmiejąc się. — Wyzyskał by cię, wycisnął jak cytrynę!.. Ale ja sam ułożę warunki dla ciebie z tym skąpcem, i będę się starał wymódz na nim wynagrodzenie przynajmniej rozsądne... Dwa te zajęcia złączone najmniej warte są sześć tysięcy franków... on płacił cztery swoim dwom ostatnim komisantom... Może uzyskam dla ciebie naprędce trzy tysiące franków... ale z wielką trudnością...
Na drugi dzień pan Achiles Verdier, wezwał mnie dla objęcia bezzwłocznie czynności, z wynagrodzeniem dwóch tysięcy ośmiuset franków. Ten miljoner, którego z pewnością jestem krewnym, przynajmniej powinowatym, znalazł sposób zrobienia nowej oszczędności dwóchset franków na posadzie najgłówniejszej a i tak skąpo płaconej!... Co za śliczna rzecz majątek, jeżeli go się umie szlachetnie używać!...
Blisko od roku, jestem, moja dobra matko, prawą ręką wielkiego przedsiębiorcy, a jeżeli nie dałem ci wcześniej szczegółów o mojej nowej egzystencyi, szczegółów tak zajmujących ciebie, to dla tego, że chciałem oswoić się z tem położeniem, i poznać dobrze osoby, które mnie otaczają, i z któremi przeznaczonem mi jest może żyć długo jeszcze...
Od głowy więc zaczynając, przedstawiam ci najprzód mojego pryncypała. Jest to mężczyzna wysoki i silny, tak prosto się trzymający jak młody człowiek, twarz jego byłaby nawet piękną, gdyby nie zwykły wyraz nieczułości i podejrzliwości; który odpycha i budzi jakiś niepokój. Pan Verdier ma pięćdziesiąt pięć do sześciu lat, ale co najwyżej na pięćdziesiąt wygląda, bo jego włosy hebanowej czarności, zaledwie siwieć zaczynają na skroniach.
Nic się porównać nie da z gorączkową działalnością, której on jest przykładem. Rządzi wszystkiem; nad wszystkiem czuwa osobiście; nie znosi się z nikim prócz z sobą samym dla zawarcia ogromnych tranzakcyj drzewem w krajach je wydających, częste podróże zatrzymują go zdala od Paryża, a nawet od Francyi, po kilka miesięcy na rok.
Kiedy pan Verdier jest w zakładzie najtwardsze roboty nie przestraszają go; daje przykład robotnikom i przykłada rękę odważnie do najcięższej i najniebezpieczniejszej roboty...
Jest sprawiedliwy, zdaje się być rozsądny, nigdy nie chybi danego słowa, nie mniej jak zobowiązania na piśmie, a jednakże nie umiał zjednać sobie miłości tych co go otaczają; to pewnie zawisło od ciągłej szorstkości słów i od ostrego prawie gburowatego wydawania rozkazów. Przypuszczanoby słysząc go, że mówi do murzynów swoich plantacyi w Saint Domingo! Przed odziedziczeniem bowiem spadku po Filipie Verdier, zamieszkiwał kolonie; pewno tego nie zapomniałaś, moja dobra matko.
Majątek pana Verdier, musi się powiększać co rok a nawet co dzień w sposób obrachować się nie dający, bo ten dziwny człowiek, pogardza przyjemnościami jakie daje bogactwo; jednem słowem, jest skąpy jak tylko skąpym być może: gromadzi z niezmordowanym oporem, odmawia sobie nie tylko zbytku, ale nawet wygód, nakoniec prowadzi życie materyalne na równi ze swojemi robotnikami, z bardzo niewielką różnicą...
Mieszkanie jego jest obszerne, ale tak skromne, że nasze umeblowanie w Brest, wydałoby się wspaniałe, w porównaniu z meblami skromnemi, które przystrajają to mieszkanie bogacza.
Jeden tylko pokój, przyznaję, jest wyjątkiem... Sypialnia panny Lucyny Verdier... Cuda o nim opowiadają... Mówią o obiciach jedwabnych i meblach drogocennych... ale jak to dobrze rozumiesz moja matko, sam nie mogłem sprawdzić...
Pan Verdier, tak surowy i tak ostry ze swojemi podwładnemi i wszystko siłą swej woli naginający jak uragan gnie kłosy w polu, zdaje się dokładać wszelkich starań, aby złagodzić ten zewnętrzny pozór, gdy się zbliża do swojej córki. Staje się wtedy, przynajmniej w moich oczach nieokreślony... Zdaje się jakby się widziało człowieka, który się stara traktować po ojcowsku osobę obcą i okazywać jej czułość, której w sercu niema, ale to się mu tylko w połowie udaje, jak lichemu aktorowi, któremu powierzono rolę za trudną... Wyrażenia czułości pana Verdier brzmią fałszywie.
Ileż to razy zdarzyło mi się widzieć go w chwili zapomnienia... Gdy o swej roli zapominał, jego chłód, jego obojętność, stawały się nagle widoczne, raniąc biedne dziecko, którego serce jestem pewny, zamyka skarby nieskończonej miłości dla ojca...
Po kilka już razy, po tych zapomnieniach ojcowskich, ujrzałem łzy w oczach panny Lucyny. Dziwić ją musiało równie jak i martwić to, że nie znajdowała u ojca swego tej czułości i tych serdecznych uczuć, których objawy uczyniłyby ją tak szczęśliwą...
Ale spostrzegam dobra matko, że o pannie Lucynie samej nie powiedziałem ci jeszcze ani słowa... A przecież jest to czysta, nieskażona, promieniejąca osoba, która rozlewa dokoła nas słodkie światło!... To wdzięk i radość tego domu i mojego życia!...
Zapewne nie idzie ci bardzo o jej dokładny portret, nieprawdaż?... Zresztą z braku talentu i wprawy nic byłbym dobrym malarzem, potrzebaby mi było dużo arkuszy papieru wielkiego rozmiaru, gdybym chciał wyliczyć wszystkie przymioty tej młodej dziewicy; zapisałbym je cało, zbrakło by mi miejsca i jeszczebym wszystkiego nie powiedział...
Panna Lucyna Verdier zaczęła rok dziewiętnasty... lecz nie zdaje się mieć więcej jak szesnaście... Jest wysoka i smukła, biała, blondynka, ma oczy niebieskie i koralowe usta. Wyraz twarzy jej i spojrzenia łagodny i uśmiechnięty... Malują się w nich naiwna dobroć i niewyczerpana życzliwość: dołącz do tego wdzięk i powab... dodaj skromność niezrównaną, umysł otwarty, wstręt do wszystkiego co złe a szacunek dla dobra i piękna... dołącz prawość i świętą litość... tę miłość chrześcijańską inteligentną, dzięki której, biedny dostający jałmużnę, nie potrzebuje się rumienić w obec bogatego, który ją daje, wtedy dopiero zaczniesz rozumieć, że dziecię to jest najprzyjemniejszą panienką, w świecie, i że przez to samo niemożliwem jest, widząc Lucynę, nie kochać jej!...
To też wszyscy ją kochają; i ja, moja matko, jak wszyscy — więcej niż wszyscy, kocham ją i uwielbiam!...
Niestety, tak... ja ją uwielbiam!... Oto sekret zarazem słodki i bolesny, który chciałem ukryć, a który pomimowoli wyrywa się z mojego przepełnionego serca...

Jestem nierozumny, nieprawdaż, ja podwładny, bez majątku, buchalter-kasyer, którego można przez kaprys, oddalić jutro... jestem szalony jeżeli śmiem podnosić oczy na córkę miljonera...”


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.