Tajemnica Tytana/Część druga/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Składy drzewa.

Blisko piętnaście lat upłynęło od ostatnich wypadków, opowiadanych przez nas w poprzednich rozdziałach.
Obecnie dzieją się w jesieni 1854 roku.
Prosiemy naszych czytelników, aby się udali z nami do środka obszernych zakładów fundowanych przez Filipa Verdier przed dwudziestu pięciu laty; zakładów, których obszar podwoił się pod czynną i inteligentną admintstracyą jego siostrzeńca Achilesa Verdier.
Te zakłady stały się najznakomitsze i najlepiej prowadzone z całego Paryża, a ich wzrastająca reputacya przyciągała codziennie znaczną liczbę gości, którzy nie żałowali nigdy, że ich ciekawość tak daleko zapędziła.
Każdodziennie, rzeczywiście, olbrzymie statki ładowne pięknem budulcowem drzewem, dopływały rzekami i kanałami, przebywając z różnych stron i zwożąc drzew przeróżne gatunki z lasów dziewiczych nowego świata wonne essencye. Statki te ciężkiemi łańcuchami przyczepiały się do kół żelaznych, wmurowanych w kamienny bulwar wybrzeża, a liczne brygady robotników, z pomocą kolosalnych machin, zajmowały się ich wyładowaniem.
Składy zajmowały więcej jak dziesięć tysięcy metrów obszaru; belki i kloce drzewa sztucznie ułożone, tworzyły wszędzie sklepienia, galerye łukowate bez końca i kolumnady o ciężkich flarach, w stylu romańskim rozciągały się jak oko dosięgnie. Te dziwne niby konstrukcye nadawały zakładowi pozór wielce oryginalny a nawet fantastyczny.
Mieszkanie właściciela łączyło się z zakładem.
Front domu jego z ciosanego kamienia, eleganckiej prostoty, wystawał nad brzeg portu, od którego był oddzielony piaszczystem podwórzem, wysadzonem drzewami formującemi ogród.
Dom ten, wybudowany przez Filipa Verdier w epoce, w której majątek jego zaczął dopiero powstawać, nie uległ do tej pory żadnej przemianie ani wewnątrz ani na zewnątrz. Duże pokoje, dobrze oświetlone, dobrze wentylowane, poprzedzielane wygodnie, były tak skromnie umeblowane, że nie jeden komisant, mający pensyi dwa tysiące czterysta franków rocznie, pogardziłby temi meblami miljonera.
Kraty oplecione drutem żelaznym, podtrzymywane przez cztery grube słupy, pokryte pnącemi się roślinami o szerokich liściach i gęsto zarosłe, formowały zieloną markizę nad trzema dolnemi oknami... Słupy ginęły w otaczającej je zieloności.
Z drugiej strony podwórza, naprzeciw domu właściciela, dotykającego do zakładu; wznosił się pawilon w formie domku szwajcarskiego. Okna były zaopatrzone grubemi kratami żelaznemi; drzwi, pomalowane na ciemnozielony kolor, były obite blachą.
Na tych drzwiach czytało się napis z białych liter:

Kantor i Kassa.“

Kassa i bióro zajmowały dół. Kassyer zajmował pierwsze piętro.
Ani mieszkanie pryncypała, ani zakład nie miały odźwiernego. Podmajstrzy mieszkający w jakiejś niby komóreczce będącej w środku podwórza, był obowiązany co rano otwierać bramę, przez którą wchodzili robotnicy do pracy.
Ten podmajstrzy, oprócz tego, był obdarzony zaufaniem. Każdego wieczora, w towarzystwie Plutona (psa buldoga bardzo złego i cały dzień trzymanego na łańcuchu), każdego wieczoru, mówiemy, po wyjściu robotników, uzbrajał się w dubeltówkę i latarnię, obchodził wszystkie galerye i wszystkie kąty zakładu.
Jeżeli wypadkiem, przyszłaby myśl jakiemu złoczyńcy ukryć się w głębi jednego z tych zaułków, o jakich wspominaliśmy wyżej, buldog wiedziony węchem i instynktem, z pewnością znalazłby go, i skoczył mu do gardła.
W zimie, roku 1852, jakiś pijak zabłąkany, bez dachu ale też i bez złych intencyi, znalazł środek dostania się do zakładu, i tam wygodnie rozłożył się pomiędzy dwoma stosami desek, przetrawiał wypite wino i sapał jak lokomotywa.
Pluton, zaledwie spuszczony z łańcucha, dotarł aż do schronienia pijaka, zagłębił w jego ciele swoje straszne kły, i byłby niezawodnie bardzo źle się z nim obszedł gdyby nie pomoc podmajstrzego. Nieszczęśliwy, obudzony i wytrzeźwiony przez ten groźny napad, był bardzo blizkim przejścia, ze snu do śmierci.
Te ostrożności patroli i rewizyj nocnych, były niezbędne, dla dwóch powodów, a mianowicie: dla tego że kassa często mieściła w sobie znaczne sumy, jak naprzykład w przeddzień terminu wypłat. Drugą przyczyną, była obawa zemsty ze strony kilku wydalonych robotników, którzy łatwo mogli podłożyć ogień, a dobra garść wiórów zapalonych wystarczała aby puścić z dymem kilka miljonów.
Achiles Verdier, w przewidywaniu złowrogiego nieszczęścia, ubezpieczył się rozumnie w dwóch towarzystwach, ale przez to nie czuł się zwolnionym od ciągłego i pilnego nadzoru i ostrożności, przeciw wszelkim wypadkom nieprzewidzianym.
Dnia 12 Listopada 1854 roku, około piątej godziny wieczorem, ze trzydziestu robotników było zajętych przy wyładowywaniu wielkiej ilości drzewa opałowego, które wnosili wewnątrz zakładu, przechodząc tam i napowrót, po desce, która była rzucona od statku na bulwar.
Około stupięćdziesięciu kroków od głównego wejścia, do zakładów pana Verdier, i w miejscu gdzie się kończyło murowane ogrodzenie zakładu, znajdował się szynk bardzo podejrzanej powierzchowności, a nad jego drzwiami widniał napis:

Pod spotkaniem dwóch poczciwców.”

Przez skrócenie zwano ten szynk „Pod poczciwcami”! Zdaje się, że tych poczciwców, było wielu pomiędzy robotnikami handlarza drzewa, bo w godzinach odpoczynku szynk nie wypróżniał się pomimo surowych uwag podmajstrzego, a nawet bardzo często kilku próżniaków, więcej spragnionych niżby należało, opuszczało tajemnie robotę i dążyło ukradkiem w stronę szynku kusiciela.
W chwili gdy wybiła godzina piąta, człowiek jakiś wysoki i chudy, w zatłuszczonej czapce, której spuszczony daszek ukrywał górną część twarzy, ubrany w popielatą bluzę, na której powiewał jeden z końców czerwonego krawata, wyszedł z szynku, przybliżył się aż do brzegu kanału; zaczął gwizdać jakiegoś walca, którego w tym czasie powtarzały wszystkie katarynki miejskie.
Zaledwie pierwsze nuty tej dziwnie oddanej muzyki, wielkiego Musarda, rozległy się w powietrzu, jeden z robotników, zrobiwszy fałszywy krok, w przejściu po kładce, spadł na brzeg, z rękoma naprzód, rozsypując w około siebie pęk drzewa, który niósł na plecach.
Ogólny głośny śmiech powstał z tego wypadku.
— Brawo Gobert! — krzyknął jeden głos drwiący — oto się nazywa zamieść czysto chodnik!
— Bileta na parter, po zniżonej cenie! — krzyknął jeden żartowniś — czy są jeszcze w kasie, powiedz no Gobert?
— Gobert, a może sprzedasz twoją kontramarkę? — spytał się trzeci figlarz. — Ja ją kupię po cenie kosztu.
— Śmiejcie się zdrowi, wy bez serca! — odpowiedział robotnik, którego nazywano Gobertem — chciałbym was widzieć na mojem miejscu! Kolano mnie boli, jak wszyscy diabli! Boję się czym sobie kulasa nie wywichnął!
— No, no, czy to na seryo!?...
— Do pioruna! ja myślę że bez żartów! Zamiast udawać głupców bezmyślnych, pomóżcie mi oto lepiej podnieść moje szczapy, i ciężkie cielsko!
Robotnicy nie śmieli się już, i pospieszyli do towarzysza, który mógł się był w istocie zranić upadając.
Dwóch z nich wzięło go za ramiona i postawiło na nogi. Stanął doskonale, pomimo iż wydawał przytłumione jęki.
— A co! lepiej ci? — zapytał jeden towarzysz...
— Hum! nie za bardzo... Tom ci się wyrżnął! — wzdychał Gobert.
— Przecieżeś sobie nic nie złamał?
— Nie... przynajmniej tak myślę... ale tu mnie strzyka! Oh! do pioruna! piecze mnie w kolanie jakby je na ruszcie położono!..
— O! ba! nic ci nie będzie! Za pięć minut ból przejdzie....
— Trzeba zaraz temu zapobiedz — odpowiedział Gobert — polizę do szynku i zrobię sobie wcieranie wódką!..
— Na wewnątrz! — krzyknął jeden z robotników. Znamy się, mój stary! kataplazm w gardziel włożysz!
Rozpoczęly się nanowo głośne śmiechy. Gobert wzruszył ramionami nie odpowiadając nic, i kulejąc poszedł drogą do szynku wiodącą.
Ten Gobert był to łotr, o bardzo podejrzanej minie. Wiek jego był nieoznaczony. Małe niezliczone zmarszczki krzyżowały się na jego pargaminowej brudnej twarzy.
Dwa kosmyki wypomadowanych włosów, w formie loków, spuszczały się po obu stronach policzków. Wąsy szorstkie i czerwone, jakby osmalone, widniały pod nozdrzami i przedłużały się do kątów nosa.
Robotnicy przerwali sobie pracę, aby się przypatrywać oddalającemu się i kulejącemu koledze.
W tej chwili podmajstrzy wyszedł z zakładu, i zbliżył się do statku. Ten podmajstrzy był człowiekiem pięćdziesięcioletnim, przynajmniej na pozór. Białe włosy jak śnieg otaczały jego bladą energiczną twarz. W wieku więcej niż dojrzałym, zachował siłę młodości.
— A co, a co, moje dzieci — spytał — co się tam stało? Dla czego stoicie z rękoma założonemi? Robota nie postępuje! Czy wy nie myślicie przypadkiem, że statek sam się wyładuje?
— Przepraszamy, niech pan wybaczy — odpowiedział jeden z robotników — to Gobert zrobił nam dystrakcyę...
— Gobert! zawsze Gobert! Gdzież on jest, ten piękny chłopiec? Zdaje mi się, że go tu nie widzę...
— Gdzie jest? Gobert gdzie jest!!.. to łatwe do odgadnienia... poszedł wysuszać kieliszki „pod poczciwcami“! Wyborna gąbka!.. Powinien się zgodzić do osuszania błot i bagien!
Nadzwyczajny śmiech powstał na tę grę słów.
— W szynku — rzekł stary podmajstrzy, tupiąc nogą — jeszcze w szynku!... zawsze w szynku!...
— Ah! mój panie! to już nerwowe u Goberta! Już szósty raz dzisiaj poszedł odwilżyć sobie temperament!
Jeżeli on za dzień pracy tyle dostanie co inny, to będzie niesprawiedliwość.
— Bądźcie cierpliwi, moje dzieci — odpowiedział pan Piotr — tacy robotnicy, to zaraza! Już ja się go pozbędę z zakładu!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.