Szpieg (Cooper, 1829-30)/Tom I/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Romans amerykański
Tom I
Rozdział I
Wydawca A. Brzezina i Kompania
Data wyd. 1829
Druk A. Gałęzowski i Komp
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. H. S.
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SZPIEG.
ROZDZIAŁ I.

Samotny, zamyślony, z ponurém weyrzeniem,
Napróżno ukrywał srogość swych katuszy.
Lecz to nie był ów ogień, co boskiém natchnieniem,
Chociaż zgaśnie w oczach, pozostanie w duszy.

Gertruda, de Vyoming.

Przy końcu 1780 roku, pewien podróżny przeieżdżał był iedną z licznych dolin Hrabstwa West-chester. Ze schyłkiem słońca wiatr letni ku wieczorowi bliską zapowiadał burzę, która w tym klimacie po kilka dni ciągle trwać zwykła. Już coraz bardziéy zmierzchać się zaczynało, noc swe czarne rozpościerała cienie, mgła gęsta i wilgotna dodawała ieszcze iéy ciemności, a nasz podróżny na próżno szukał gościnnéy strzechy, gdzieby mógł znaleść schronienie od słoty, i spoczynek po drodze.
Od czasu iak Anglicy opanowali wyspę New-York, Hrabstwo West-chester stało się główném stanowiskiem, gdzie obydwa stronnictwa, częste staczały z sobą walki, smutnéy ieszcze domowéy woyny zabytki, która losy téy krainy z iednéy do drugiéy poddawała władzy. Znaczniéysza cześć mieszkańców, równie przez boiaźń, iak przez przywiązanie do matki oyczyzny swoiéy, ogłosiła się neutralną, chociaż w ich duszy, nieszczęście rodzinnéy ziemi, tęschność za nią ożywiało. Miasta po nad morzem rozciągnięte, zdawały się upatrywać handlowe korzyści w pozostaniu przy partyi królewskiéy, wewnętrzna zaś część kraiu nie taiła swoich zamiarów, w przywróceniu swéj niepodległości, i otrząśnieniu się z Angielskiego iarzma. Z tém wszystkiém wielu przybrało na siebie maskę ducha czasu, czekaiąc tylko pory, w któréyby ią zrzucić mogli: sami nawet współobywatele oskarżali siebie wzaiemnie; i często nic ieden ginął ofiarą ich polityki.
W samym właśnie środku Hrabstwa, znaydował się nasz podróżny, a co gorsza w równéy prawie odległości od siebie dwóch Armii, których marudery, ustawnie się włóczyły, i rabowały wzaiemnie okoliczne wioski. Znał on dobrze wszelkie niebezpieczeństwa swéy podróży, wiedział na co się naraża, lecz powody do niéy, zdawał się miéć tak ważne, iż zapomniawszy o tém zupełnie coby go spotkać mogło, byłby pewnie na całą noc pojechał, gdyby go w drodze rzęsista nie zatrzymała ulewa. Ziechał zatem z drogi, zwrócił konia na prawo, i domyślaiąc się po nadgniłym żerdzianym płocie, iż do iakiego budynku prowadzić musi, szczęśliwy iak żeglarz zawiiaiący do portu, stanął niebawem przed niską w ziemię zapadłą chatą, w któréy nędza zdawała się obrać swoie siedlisko. Trudno iednak było wybierać, potrzeba do wszystkiego zmusza, nie zsiadaiąc przeto z konia, do drzwi zastukał.
Kobieta średniego wieku równie tyle obiecuiąca co ićy mieszkanie, z wielką ostróżnością drzwi uchyliła i boiaźliwyin zapytała głosem, czegoby żądał.
— Schronienia od burzy, na którą się zanosi, odpowiedział cudzoziemiec, a przezedrzwi na wpół otwarte, rzuciwszy okiem w głąb izby, stracił zupełnie nadzieię iżby po całodzienném znużeniu, iakikolwiek mógł znaleść dla siebie przytułek.
— Sama iestem w tym domu, rzekła nieukontentowana gospodyni, albo to wszystko iedno, iż stary móy Pan, iest tylko ze mną. Nie możemy nikogo pomieścić zwłaszcza w tych czasach w iakich iesteśmy, człowiek radby nikogo nie widział. Ale iedź ztąd o pół mili, uday się do zamku, tam i dobrze cię przyimą i nic nie zapłacisz, u nas zaś nic nie znaydzicsz, bo my sami żyć z czego nie mamy. Gdyby tu był ieszcze młody Pan, toby sobie postąpił, iakby tam chciał, ale kiedy to niczego nie słucha; tylko swoiemu rozumowi wierzy: coby miał siedziéć spokoynie w domu, to on lata po świecie, Bóg wie za czém, i umrze téż włóczęgą. Tak to; takie to przeznaczenie Harweya Bircha.
Skoro Cudzoziemiec usłyszał, iż o pół mili znaydzie dom inny, okręcił się płaszczem, i zwróciwszy konia, nie chcąc w dalszą wdawać się rozmowę, miał iuż co prędzéy pośpieszyć, gdyby go imie Bircha nie było mimowolnie wstrzymało.
— Jak to! zawołał, miałożby to bydź mieszkanie Harweya Bircha? chciał do tego drugie ieszcze dodać zapytanie, lecz się pomiarkował i zamilkł.
— Nie wiem czy to można nazwać iego mieszkaniem odpowiedziała, bo on tu nigdy nie mieszka, a przynayimniéy bardzo rzadko, że go prawie zakażdym razem na nowo poznawać musiemy i chociaż tu iest, to tak się kryie, że go niezawsze widzieć można. Ale co mi tam do tego, nie wdaię się do wojny, nie wiem czy to tak potrzeba — Prosto na prawo, droga do zamku, iedź z Bogiem, ale pamiętay że ia się w nic nie wdaię.
Nie dokończyła ieszcze mówić, kiedy podróżny iuż był odiechał, i uradowany z lepszego nodegu, różnemi zaięty myślami, do wskazanego sobie zmierzał mieysca.
Kwadrans nie wyszedł, iak stanął przed wielkim z kamienia domem, z pobocznemi po obu stronach narożnikami. Wspaniała iego wystawa, w dawnym korynckim stylu, filary z ciosu stawiane, porządne inne folwarczne zabudowania, ziemia na około domu starannie uprawna, ogród żywemi płotami umaiony, to wszystko na pierwszy rzut oka świadczyć się zdawało, iż właściciel musiał bydź iednym z zamożnych, i rządnych posiadaczów w tym kraiu. Nie namyślaiąc się długo zastukał do bramy, którą mu natychmiast stary Negr otworzył, a dowiedziawszy się, iż gościnności żąda, nie odnosząc się w tém do swych państwa, o których uprzeymości wiedział, odebrał zaraz od niego konia, zdiął rzeczy, rozpiął mu płaszcz deszczem nasiąkły, i po chwili wprowadził go do salonu, gdzie cała familia zgromadzoną była.
Nasz podróżny, około lat 50 maiący, dość słusznego wzrostu, ślady dawnéy piękności zachował ieszcze w swych rysach, w których malowała się słodycz, i łagodność charakteru, co człowieka od razu poznać daie, i szanować go każe. Jego spoyrzenie żywe, lecz razem łagodne, uśmiech i sama nawet postać, zdawała się w nim odznaczać męża niepospolitéy odwagi, który na polu sławy naypiękniéyszą część swoiego wieku przeżył. Ubiór iego dość skromny, lecz za to sukno cienkie wydawało go, iż do maiętnieyszych obywateli należał — z resztą włosy na czole rozczesane krótko obcięte, podobnym go czyniły do nowo zaciężnego żołnierza, który z tym znakiem nigdzie iuż uciec nie może.
Gospodarz domu kilko laty starszy od swego gościa, tak w swém ułożeniu iak w ubraniu, zasięgał wyższego świata, i widać na nim było, iż się pośród lepszych towarzystw wychował. Trzy damy szyciem zaięte przy stoliku siedziały — Jedna z nich w wieku do którego kobiety nie tak łatwo przyznać się chcą, dopóki ich same zmarszczki nie wydadzą, czwarty krzyżyk liczyć sobie mogła: dwie zaś inne naywięcéy ieżeli były na połowie drogi do tego wieku. Naystarsza, chociaż wprawdzie sroga zima róże iéy zniszczyła, duże iednak czarne iéy oczy, iasne bląd włosy, a nadewszystko owa szczerość i uprzeymość oznaczaiąca się w iéy twarzy, ieszcze ią miłą czyniła, i dawała iéy ten powab przywięzuiący do siebie, na którym często młodszym osobom zupełnie zbywa. Obydwie siostry, gdyż wzaiemne podobieństwo tak ich uważać kazało, iaśniały całym blaskiem młodości, a różany rumieniec co krasił ich lica, harmonią ich wdzięków ożywiał. Nic zaś tak bardziéy malować nie mogło ich niewinności i cnoty iak błękit ich oczu do wypogodzonego nieba podobny. Z resztą ich ułożenie, skromna postać, i to zachwycaiące milczenie, co tak silnie mówi do duszy, wszystko to u nich zapowiadało, iż wychowane były starannie, i że edukacya ich do wysokiego doprowadzona była stopnia.
Podróżny pozdrowił wprzód damy i zwrócił się do Pana Warthona, któren był powstał na iego przyięcie, zaczynaiąc od tego swą znaiomość, iż szczęśliwym się uważa, kiedy przed nadchodzącą burzą, szukaiąc schronienia, znayduie taki dom przyiemny, do którego z zupełném zaufaniem weyść się ośmielił.
Pan Warthon odpowiedział, iż miłym iest mu zawsze gościem, zaprosił go siedziéć, podał mu kieliszek doskonałego wina Madery, i sam dla iego towarzystwa nalawszy sobie drugi, wziął w rękę, a zwracaiąc się z uprzeymóścią ku niemu: Czyież zdrowie spełnić mi wolno? zapytał:
Zapłonął się cudzoziemiec iakby siebie nazwać nie umiał, i dopiero po chwili, Harper, odpowiedział. —
— Więc dobrze Panie Harper rzekł gospodarz domu, piię za twoie zdrowie, życząc z serca iżbyś w późne lata, tego iedynego w życiu skarbu używał. Skinienie głową iedyną było odpowiedzią Harpera, któren siedząc zadumany nie był może w stanie inaczéy w tym momencie podziękować.
Obie siostry wróciły do swéy roboty, kiedy ich ciotka Miss Joanna Peyton odeszła dla urządzenia kolacyi i przygotowania wszystkiego, coby do niéy było potrzebne. Pan domu przerwał zresztą milczenie, zapytuiąc swoiego gościa, czy mu tytuń nie szkodzi, a zapewniony iego odpowiedzią, iż go sam czasami używa, wziął na powrót swą faykę, którą za iego przybyciem w kącie postawił. Widocznie Pan Warthon, życzył sobie weyść z swym gościem w rozmowę, lecz równie przez boiaźń iżby się z czém nie wymówił przed człowiekiem, którego opinii nie znał, iako téż iż mu przerywać myśli iego nie chciał, długo ważył się sam z sobą, od czegoby miał zacząć, nim od oboiętnych rzeczy, ułożył sobie wprowadzić go do wyższych, z których mógłby go wyrozumieć dokładniéy.
— Trudno mi teraz odezwał się nakoniec, dostać takiego tytuniu, do iakiego przyzwyczaiony iestem.
— Rozumiem rzekł Harper, iż w naylepszym gatunku dostać można po sklepach w New-York —
— Bez wątpienia, odpowiedział Pan Warthon, ale któżby w tych czasach, w iakich iesteśmy chciał się narażać dla takiéy bagateli, którąby życiem opłacić można.
Puszka, w któréy Warthon trzymał swóy tytuń, stała przed nim otwarta — Harper dobył ieden listek, spróbował po zapachu, i nie czyniąc dalszych u wag, że był pierwszego gatunku, westchnął i zamilkł, iak gdyby w tém nowe do smutku znalazł powody.
To doświadczenie zmieszało zrazu Warthona, lecz ośmielony swoiego gościa milczeniem, tym naylepszym cierpienia tłómaczem, rzekł do niego po chwili: o Boże! czegóżbym nie oddał, żeby iak nayprędzéy ukończyła się ta nieszczęsna woyna, i żebyśmy na naszéy ziemi nikogo więcéy nie znali, nad naszych przyiaciół, i braci.
Zapewne, ze nic bardziéy nie byłoby do życzenia odpowiedział Harper, wpatruiąc się w swego gospodarza iakby go chciał w gruncie duszy iego przeniknąć.
— Nie słyszałem ieszcze, żeby iakie ważne poruszenie zaszło od czasu zbliżenia się woysk Francuzkich rzekł Warthon, wytrząsaiąc resztę popiołu z swéy fayki.
— Sądzę iż wte m nic ieszcze pewnego publiczności nie doszło, odezwał się Harper, z naywiekszą spokoynością, zakładaiąc iednę nogę na drugą.
— Mówią iednak, że wielkie przygotowania porobiono do woyny, rzekł Warthon obracaiąc się do swego gościa. —
— Czy tak mówisz? zapylał oboiętnie Harper.
— Nic bardziéy nad to naturalniejszego bydź nie może, odpowiedział Warthon, kiedy Rohambeam tak wielką siłę woyska z sobą przyprowadził. —
Harper kiwnął tylko głową, daiąc tém poznać, iż zdanie to podziela.
— Działania na południu nierównie są ciekawsze, dodał Warthon: Gates z Korwalissem postanowili podobno rozwiązać tę zagadkę, o którą tylu braci naszych krew swoię przelewa.
Podróżny spuścił oczy, i czoło iego głębokie zmarszczki pokryły, lecz zaledwie Franciszka młodsza z dwóch sióstr spoyrzała na niego, iuż uśmiech roziaśnił był iego lice, i moc rozsądku na swe siedlisko wróciła.
Starsza siostra poprawiwszy się raz lub dwa na swém krześle, ośmieliła się nakoniec tryumfuiąeym niemal wyrzec głosem:
— Jenerał Gates równie był szczęśliwy z Hrabią Korwalis, iak z Jenerałem Bourgoyne.
— Ale Saro! Jenerał Gates przecie to Anglik, rzekła miss Franciszka. I zapłonąwszy się za swoią śmiałość, iż się do rozmowy wmięszała, zaczęła daléy swoię robotę, sądząc, iż nikt tego nie uważał, co powiedziała.
Podróżny spoglądał ciągle na każdą z sióstr, kiedy one mówiły, i po samém ust iego poruszeniu, widać na nim było co myśli, i razem iak dalece umie, względnie siebie ważyć opinią.
— Mogeż się zapytać, rzekł zwracaiąc się do młodszéy siostry, co sobie Pani wnosisz z tego wypadku?
— Oh! nic wcale, odpowiedziała Franciszka, rumieniąc się ieszcze bardziéy niżeli wprzódy; zwyczaynie różniemy się z moią siostrą w naszém zdaniu, i ona inaczéy utrzymuie o Anglikach, niżeli ia o nich myślę. Anielski uśmiech zakończył te słowa, tłómacząc iéy lękliwość, która iest zawsze niewinności obrazem.
— Jakież są powody téy różnicy pomiędzy siostrami? zapytał Harper z nieiakiém uniesieniem, połączoném z wyrazem oycowskiéy dobroci.
— Sara uważa Anglików za niezwyciężonych, odpowiedziała Franciszka, ia zaś przyznam się, nie wiele w nich upatruię męztwa, i zdaie mi się, że ich potęga na obcéy tylko iest zasadzona sile.
Harper spoyrzał mile na nią i wpatruiąc się w tleiące ieszcze na kominku głównie, wswych dawnych pozostał marzeniach.
Nadaremnie Pan Warthon, usiłował wybadać polityczny charakter swoiego gościa. Z niczém on się nie wymówił, nic takiego nie okazał, coby go wydać mogło, i chociaż czasem lekkim uśmiechem roziaśniało się iego czoło, były to iednak błyskawice wśród nocy. W tém dano znać do stołu, i Pan domu powstał prosząc do iadalnego pokoiu, niespokoyny i razem ciekawy, coby słychać było na świecie, w tak ważnych okolicznościach dla kraiu.
Burza coraz bardziéy się wzmagała, deszcz ulewny spływał potokiem po murach domu, rodząc w każdym z biesiaduiących ten rodzay ukontentowania, iaki iest właściwym człowiekowi, kiedy się widzi schronionym od niebezpieczeństwa, na które mógłby bydź wystawiony, gdy w tém usłyszano kilkakrotne do drzwi stukanie. Stary Negr pobiegł ku drzwiom, i wracaiąc oznaymił swoiemu Panu, iż drugi podróżny prosi także o gościnność przed burzą.
Zerwał się zaraz Warthon z krzesła nieco zmieszany, i ustawnie to na drzwi, to na swego gościa spoglądał. Lękał się bowiem, ażeby te drugie nawiedziny nic były piérwszych następstwem. Z tém wszystkiém w takiéy porze czasu niepodobna było odmówić przytułku podróżnemu, i z trudnością weyść mu pozwalaiąc, uyrzał go nakoniec wchodzącego przed sobą.
Ten nowo przybyły zatrzymał się przy drzwiach, i z nieiakiém zadziwieniem spostrzegł siedzącego przy stole Harpera. Zbliżając się zresztą do Pana Warthona, rzekł do niego, iż burza naylepiéy śmiałość iego tłómaczyć powinna: a gdy go Miss Peyton zaprosiła do stołu, zabrał mieysce, i nie zdeymuiąc z siebie wielkiego płaszcza, deszczem i kurzem nabitego, ieść zaczął z takim apetytem, iak gdyby od kilku dni głodem był wymorzony. Za każdym iednak kęsem spoglądał niespokoynie na Harpera, któren ani na moment z oka go nie spuścił, i wciąż nim tylko zaięty się zdawał. Po chwili nalał sobie wina, i z lekkiém skinieniem głowy zwracaiąc się do tego, co go nieustannie swém spoyrzeniém mierzył, rzekł z wymuszonym uśmiechem. Piię do niego żebyśmy się lepiéy poznali, bo podobno pierwszy raz z sobą się widzimy.
— Tak mi się zdaie, odpowiedział Harper. I uradowany w duchu z téy niespodzianéy zaczepki, obrócił się do Sary Warthon, obok któréy siedział: słyszałem iż Państwo bawiliście przed kilko laty w Nev-York? rzekł do niéy, zapewno tęschno iéy bydź nieraz musi, do tego iéy dawnego mieszkania.
— Nad niczém ieszcze nie cierpiałam więcéy, pragnąc równie iak móy oyciec, żeby iak nayprędzéy ukończyła się ta nieszczęsna woyna, co nas od naszych przyiaciół oddziela.
— A Pani Miss Franciszko, życzyłabyś sobie tak gorąco pokoiu, iak iéy siostra?
— Oczywiście, i z bardzo wielu przyczyn, odpowiedziała spoglądaiąc boiaźliwie na tego, co ią zapytał, a ośmielona iego dobrocią, maluiącą się w iego twarzy, dodała: ale nie żądałabym tego ieżeliby to bydź miało z pogwałceniem praw rodaków moich.
— Z pogwałceniem praw! powtórzyła niecierpliwie iéy siostra, iakież prawa mogą bydź trwalsze, nad te które panuiący zaręczył, iakaż powinność świętszą bydź może, nad posłuszeństwo temu, który ma naturalne rządzenia prawo.
— Bez wątpienia, bez wątpienia, rzekła Franciszka biorąc ią za rękę, i obróciwszy się do Harpera, dodała z uśmiechem: iużem Panu powiedziała, że ia z moią siostrą niebardzo zgadzamy się w naszych politycznych zdaniach, lecz mamy bezstronnego Sędziego w naszym oycu, który zarówno kocha Anglików, iak Amerykanów, i który interes ludzkości na piérwszym ma celu.
— To prawda, rzekł Warthon mierząc co moment z niespokoynością obydwóch swych gości: mam przyiaciół wielce mi szacownych w obu woyskach, i na którąkolwiek bądź stronę przechyli się zwycieztwo, zawsze to nie mało mnie łez kosztuie.
— Niema niebezpieczeństwa, któregoby nie pokonali Yankeesy[1] rzekł nowo przybyły, nalewaiąc sobie drugi kielich wina.
— Jego Królewska Mość Wielkiéy Brytanii, więcéy ma doświadczonego woyska, rzekł Warthon z umiarkowaniem, lecz zapewne, że Amerykanie są szczęśliwsi, i iak dotąd znakomite odnieśli korzyści.
Harper zdawał się nie zważać co mówią, wstał od stołu i prosił, aby mu odeyść było wolno. Zawołano zatém służącego, iżby go zaprowadził do przeznaczonego mu pokoiu, lecz co tylko wyszedł, drugi podróżny zerwał się nagle, pobiegł ku drzwiom, nadstawił ucha, i gdy iuż stąpania odchodzących wcale słychać nic było, zrzucił z siebie swóy płaszcz, ściągnął z głowy rudą perukę ukrywaiącą czarne iego włosy, oderwał poprzylepiane nad oczami farbowane muszki, i prostuiąc się z przygarbionéy wprzód postawy, ukazał się podziwionéy familii, w postaci dwudziesto-kilkoletniego młodzieńca.
— Móy Syn! móy Brat! móy siostrzeniec! Pan Henryk! zawołali razem świadkowie téy przemiany.
— Móy oyciec! moie siostry! ciotka moia, zawołał Henryk: was że to nakoniec mam szczęście oglądać.
Stary Negr niewolnik, kupiony ieszcze przez oyca Warthona, i którego iak na pośmiewisko z iego niewoli Cezarem nazwano, uchwycił za rękę swoiego młodego Pana, skropił ią łzami, i prędko wyszedł, iakby cóś sobie przypomniał.
Skoro iuż piérwsze uniesienia radości minęły, zapytał Henryk swoicgo oyca: lecz któż iest ten Harper? mogęż bydź pewnym, że mnie nie zdradzi.
— Nie, nie, nie! zawołał Cezar wchodząc na ten moment do pokoiu: powracam właśnie od niego gdziem go zostawił, modlącego się tak przykładnie, iakem mało ieszcze kogo widział: kto z Bogiem, ten się zbrodni nie dopuści, ten nie zdradzi syna, który zgrzybiałego oyca nawiedzić przyszedł. Dobry na Skinnera, dobry na łupieżców naszych.
Nie tylko to ieden Cezar, miał tak złą opinią o Skinnerze, i o iego bandzie, iakiéy dowodził, a która wsławiwszy się przez rabunki swoie, sprawiedliwie imię Oprawców otrzymała.
Zbieranina ta ochotników Republikanckich, bardziéy była cierpianą niżeli utrzymywaną, przez dowódzców woysk Amerykańskich: rodzay ów ochotników nieustanne Królewskiemu woysku zadawał klęski: napadali oni bowiem na małe oddziały, które odłączone od głównego korpusu, oprzeć sié im nie mogły: rabowali, palili własnych kraiowców, na których tylko podeyrzenie mieli, iż sprzyiaią Angielskiéy sprawie: zgoła podszywaiąc się pod maskę patryotyzmu, rzeczywiście o sobie myśleli.
Prawda że i woysko Królewskie miało niektóre pułki niesłychanie rozpuszczone, i że równie podobnych dopuszczali sic bezprawiów. Lecz żołnierze byli uporządkowani, mieli biegłych dowódzców swoich, pobierali regularną płace, i iak ich nadużycia naywięcéy rozciągały się, na zaborze rolnikom bydła, tak téż ich od tego Pastuchami przezwano.
Ale przed przytoczeniem dalszych co do tego szczegółów, nieuchronną iest rzeczą, obeznać czytelników naszych z życiem, i z niektóremi wypadkami familii Warthona.






  1. Wyraz pogardy, którego używaią Anglicy odznaczając nim Amerykanów, a nadewszystko Bostończyków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.