Szkapa/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Szolem Jakow Abramowicz
Tytuł Szkapa
Rozdział Srulik zaczyna bredzić
Wydawca Księgarnia A. Gruszeckiego
Data wyd. 1886
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Klemens Junosza
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
Srulik zaczyna bredzić.

Jak skrzydła wiatraka cały świat obracał się przedemną.
Wszystko co widziałem własnemi oczami i co na własne uszy słyszałem, wszystko wydawało mi się jakby do góry nogami, odwrotnie. Wszystkie stworzenia zmięszały się we mnie, poprzemieniały się jedne na drugie; myślałem, że nic nie jest właściwie tem czem się być wydaje, forma zewnętrzna nie odpowiada treści.
Zapewne indyanie, którzy wierzą że dusze ludzkie przechodzą w rozmaite stworzenia — i nasi kabaliści (nie przymierzając) muszą mieć słuszność. Cały świat jest pełen „giłgułów”.
Objaśnienie, znajdujące się w niektórych modlitewnikach „sidur“ o tem, że jest rzeczą miłą Bogu spożywać rybę w szabas, gdyż tym sposobem poprawia się los duszy w rybie uwięzionej, jest bądź co bądź prawdziwem! Jeżeli tak, to świat ma zupełnie inną fizyognomią; trzeba zapatrywać się na niego innemi oczami i każdą rzecz uważać inaczej.
Bardzo być może, że w człowieku pogrzebany jest pies i na odwrót — w psie znajduje się człowiek. Funt świeżej ryby może być funtem drgającej jeszcze życiem duszy. W tłustym karpiu, leżącym na półmisku, spoczywa może gruby, spasły „baał takse,”[1] przyprawiony z pieprzem i z cybulą! Jeżeli tak, to można łatwo odpowiedzieć na mnóstwo pytań, dotyczących przeznaczenia i obyczajów wielu ludzi.
Można z łatwością odpowiedzieć, zkąd wzięli się pomiędzy nami głupcy, bigoci, „batłonim”,[2] ludzie kahalni, łapownicy (hapers), gospodarze taksy, starszyzna (gaboim), dobroczyńcy różni, sukcesorowie miejscy,[3] fajne berye, szacowni ludzie, tanecznicy, wylizywacze talerzy (telerleker) i plotkarze (kochłefer).
Możnaby zrozumieć kto oni są, zkąd wyrośli, jaki jest ich cel i dążenie wpośród nas, nieszczęsnych, grzesznych ludzi…
Od tych myśli tak mi się w głowie kręciło, że nie pamiętam nawet, w jaki sposób dostałem się do domu, co się tam ze mną stało i kiedy położyłem się spać. Lecz gdy już obudziłem się, ujrzałem matkę siedzącą przy mem łóżku, a trochę dalej starą babę chrześciankę (di ałte goje), oraz jakiegoś mężczyznę.
— Jak się czujesz, Srulik — spytała mnie matka z zapłakanemi oczami — czy lepiej ci trochę?
— Jakto? jak ja się czuję? — zapytałem zdumiony, czuję się zdrowym, jak przedtem.
— Bogu dzięki i chwała! — zawołała matka z radością… Ty, moje dziecko, byłeś bardzo chory; obawialiśmy się, żebyś (uchowaj Boże) na zawsze nie pozostał bez zmysłów!
Baba coś szeptała i ziewnęła kilkakrotnie na cały głos, mężczyzna zaś kręcił się w kącie, przewracał oczami, wyrabiał różne miny i szczególne grymasy, tupał nogami, jak gdyby bił się z jakąś niewidzialną osobą i mówił takie mniej więcej słowa:
„Zaklinam was imieniem Lucyperieła, imieniem Plutonieła, Cerberieła, Prozerpinieła, imieniem… imieniem i imieniem! ażebyście nie mieli więcej władzy nad Srulikiem synem Cipy! ażebyście zniknęli i rozproszyli się na puste pola, na puste lasy, gdzie stoi kamień, a na kamieniu jeszcze kamień; gdzie stoi góra, a na górze jeszcze góra, gdzie siedzi Szmindrik syn Geca i pasie dzikie koty! Złapcie tam sobie jakiego kota, złapcie pipernotera,[4] złapcie ze świata wszystkie muchy, tarakany, świerszcze, pchły i pluskwy — i idźcie z niemi tańczyć. Tańczcie w pustych polach, w pustych lasach. Tańczcie, skaczcie, cieszcie się i zostawcie świat w spokoju.”[5]
— Co tu się u nas wyrabia? — zapytałem mocno zdziwiony — co się tu dzieje?
— O! niech się już nie wróci co się tu wyrabiało — odrzekła matka. Przed kilkoma dniami mało nam duszy nie wyjąłeś twoją straszną mową. Niech to nie będzie pomyślanem nawet, niech w tym domu pomyślanem nie będzie!
— Weźcie, złapcie wszystkie stworzenia, które kąsają: pijawki, szczury, pluskwy, prusaki — i postawcie je wszystkie na kartę za Srulika syna Cipy; wypędźcie je na pustynią, rozetrzyjcie na proszek! — krzyczał ów mężczyzna i zaczął dmuchać, jak gdyby chciał swem tchnieniem zrzucić jakiś niewidzialny przedmiot.
Potem zwrócił się do mojej matki i rzekł:
— Cipe! już ja użeram się z djabłami blisko trzydzieści lat… tak, tak, Cipe, dobrze rachuję: Wkrótce po pierwszem „behoło”[6] (niech dziś nie będzie o tem pomyślane!) zostałem zaklinaczem, na parę lat przed wielkim pożarem, punkt akurat w tym czasie, w którym reb Tuwje Kałman reb Gdalie Ites[7] znalazł w mieście skarb, może na rok przedtem, jak wyczyszczono staw i mikwę.[8] Tak, tak, Cipe, będzie to już ze trzydzieści lat, jeżeli nie więcej; przez ten czas dość naużerałem się z nimi! Dziś otrzymali oni odemnie dobrą karę; ale też była to praca! ciężkie rzemiosło!
— Haa, hu! — rzekła stara baba, głośno ziewając i spluwając: hu ha… trascia ich materi!!
Nic a nic nie rozumiałem i byłem zdumiony tem co się ze mną dzieje. Prosiłem przeto matki, aby opowiedziała mi wszystko od początku do końca i dała mi poznać, na którym świecie jestem.
Matka obtarła zapłakane oczy i zaczęła w te słowa:
— Kiedy przed tygodniem, jeżeli sobie przypominasz, wyszedłeś w pole na przechadzkę i nie powracałeś do późnej nocy, wyszliśmy wszyscy za miasto i rozbiegliśmy się w różne strony, ażeby cię szukać. Długośmy szukali, szukali, aż nareszcie znaleźliśmy cię leżącego pod drzewem blisko rowu. Byłeś bardzo śpiący i jakby pomieszany. Nazajutrz z rana nie wziąłeś nic do ust, byłeś ciągle niespokojny, zamyślony i mówiłeś sam do siebie takie słowa, że się jedno drugiego wcale nie trzymało. Nie mogliśmy zrozumieć, co to ma znaczyć? Potem jednak (niech to na dzisiejszy dzień nie będzie pomyślanem! niech to o żadnym żydzie nie będzie pomyślanem!) — to się pokazało. Wyszedłszy na podwórko, zobaczyłeś naszego gałgana koguta (gałgancker hohn), który tylko co darł się i bił z drugim kogutem. „Wasze błahorodie — rzekłeś do niego, zdejmując czapkę — pan jesteś gwardzistą, nosisz ostrogi i piękne pióra. Świat ma pana za ukształconego, za rozumnego bardzo, lecz (wybacz pan moją śmiałość) prowadzenie się pańskie nie jest bardzo pięknem. Od czasu jak mieszkasz u nas, słychać tylko krzyki i hałasy, ciągłe bitwy to z tym, to z owym, a wszystko o kobiety — o puste rzeczy! Czy mało romansów prowadzisz pan codzień — i jeszcze chcesz wydrzeć drugiemu jedyną towarzyszkę! Cóż naprzykład zawinił panu przed chwilą tamten biedak (szlimmazełnik)? Dlaczego wyzwałeś go pan na pojedynek i skaleczyłeś? Czy na to nosicie panowie ostrogi, żeby niemi jeden drugiemu oczy wydłubywał? I to jeszcze nazywa się według was sprawą honorową! Według prostych ludzi, to jest zwyczajne rozbójstwo! Miejżeż pan litość nareszcie nad swoją żoną. Ona kłopocze się i pilnuje pańskich dzieci — a pan nie chcesz się dotknąć do niczego, latasz po całych dniach za innemi i myślisz tylko o głupstwach! Pan gąsior, pan indyk podobają mi się daleko więcej; świat ma ich wprawdzie za głupców, za prostaków, ale oni prowadzą się bardzo porządnie, są dobrymi mężami i myślą o swych żonach i dzieciach, jak Bóg przykazał. W porównaniu z nimi, wasze błahorodie zdatny jesteś tylko na „kapores.”[9] Odszedłszy od koguta, zbliżyłeś się do naszej krowy, stojącej wraz z cielęciem nad cebrem pożywienia. Ach! madam krowa — zawołałeś — jak się pani miewa? Co porabia szanowny jej małżonek — pan byk? Pani kostyum bardzo mi się podoba, jest on i modny i mocny. Ogon, który się wlecze za panią, jest według najnowszej mody. On bardzo pasuje damom… Bardzo ślicznie dalibóg, pani mąż pyszni się z tego (ma rogi)…[10] śliczny podarek doprawdy! musi być z niego bardzo kontent. A czy zawsze jest taki zajęty, zatrudniony? Przecież trzeba czasem wyjść z żoną na spacer i porobić wizyty. Cóż kobieta ma robić? Zdaje się, pani krowo, że kobiety nie są stworzone do poważnych zajęć — do pracy, jak mężczyźni… Jak to dziwnie wygląda naprzykład, gdy dziewka powozi? Czy pani zabrałaś już znajomość z naszą holenderką?.. Ach bardzo piękna, bardzo tęga dama! Za granicą to zupełnie co innego…
Sądzę, że pan byk jest z nią w bliskich stosunkach. Skosztuj-no pani trochę konfitur — rzekłeś do niej, wskazując na ceber — skosztuj pani i poczęstuj swoją córeczkę. Niech się pani nie wstydzi, panno cielę! Bardzo to dobrze, pani krowo, że trzymasz ciągle córeczkę przy sobie; co bowiem przyjdzie z takich panienek, które matki oddają na wychowanie w obce ręce? To tylko oszukaństwo, dalibóg! Czy już stręczą panience jaką partyę? Nic nie szkodzi, nie wstydź się panienko, zwyczajna to rzecz. Cielątko jest dobre, przyzwoite, tak jak mama. Nie mówię tu, broń Boże, żadnych komplementów, ale najczystszą prawdę.
Akurat w tym czasie (mówiła dalej matka) zdarzyło się, że przyszedł do nas z wizytą pan Cempeł z żoną i córką. Ty wziąłeś (niech to dziś pomyślanem nie będzie) ceber z pomyjami, wniósłeś go do sali, postawiłeś przed gośćmi na podłodze i zachęcałeś ich do jedzenia w taki sposób, jak zachęca się krowy: „Czas już wielki — rzekłeś — wydoić te krowy i wypędzić je na pastwisko. Dokądże będą się tak włóczyły bez celu? Dalibóg! od niejakiego czasu gospodarstwo nasze prowadzone jest zupełnie bez sensu…” Możesz sobie wyobrazić, jak byliśmy wszyscy pomięszani i co się działo w mojem sercu! Wyprowadziłam cię natychmiast z pokoju, a sama, dla przyzwoitości, powróciłam do gości i siedziałam ma się rozumieć jak na szpilkach. Wkrótce słyszę jakieś krzyki, wybiegam, patrzę co się dzieje? — i… aż mi się ciemno w oczach zrobiło!! W stancyi stoi reb Icek Wolf, osoba (fajne berye) „gabaj” (starszy), w którego rękach jest każdy człowiek w mieście i któremu wszyscy wierzą na słowo… Ty zaś stoisz naprzeciwko niego i krzyczysz (niech to dziś pomyślanem nie będzie) mniej więcej takiemi słowami: „Z przeproszeniem powiedziawszy, co się w naszym „kahale”[11] wyrabia!? Aby tylko dostali kozła, „kahalnego capa”,[12] puszczają go zupełnie swobodnie i nikt go nie dogląda. Tymczasem cóż robi taki cap?.. Chodzi ciągle do bóżnicy, tam sobie obiera miejsce spoczynku, robi z przeproszeniem nieporządki, depcze resztki podartych książek, wskakuje do ogrodów z całem stadem kóz, wchodzi pocichu do domów i skoro tylko na chwilę oczy odwrócić, zaraz wsadzi pysk w nieckę, w kobiałkę, lub szafarnię i robi szkody! Dlaczegóż, pytam, „kahał” nie weźmie takiego capa za brodę i nie zrobi tak, żeby więcej nie wskakiwał do ogrodów, nie chwytał z niecek?! Nie; tego nikt nie uczyni; każdy obawia się, każdy się lęka zaniepokoić capa! Gdy czasem zbierze się gromadka żydów i rozmawia o poważnych rzeczach, a ktoś z tej gromadki spostrzeże zbliżającego się capa, „kahalnego capa,” wnet skóra zaczyna drżeć na wszystkich i gromadka ucieka, rozbiega się na wszystkie strony… Inni ludzie nie znają wcale takich capów, mogą więc myśleć że to tylko bajka, u nas żydów jednak „kahalne capy”[13] to rzecz bardzo zwyczajna.
— Cipe! — zawołał zaklinacz („baał szejm”) — to nie on! dalibóg to nie on tak mówił!… To były ich słowa, to z nich wyrosło… ze złych duchów wyrosło!…
— Prawda — odezwała się stara chrześcianka, która rozumiała trochę po żydowsku — eto ichnie dieło, trascia ich materi!
Wszyscy splunęli trzykrotnie, matka zaś obtarła oczy i opowiadała dalej:
Owego dnia (niech to dziś pomyślanem nie będzie) narobiłeś tyle awantur, że nie mogę nawet opowiedzieć wszystkiego. Mnóstwo pięknych, czystych (koszere) osób zrobiłeś bydlętami, zwierzętami dzikiemi, nikt się od ciebie nie wykpił!… Ciągle wspominałeś o jakiejś szkapie; ciągle tylko mówiłeś, że ją rwą, męczą, szarpią. Och! ta twoja mowa! Panie świata! niech ona się w dym obróci, niech idzie z wiatrem na dzikie pola, na puste lasy! W mieście zaczęto mówić, że ci się całkiem w głowie przewróciło, że zwaryowałeś. Posłałam zaraz po znachorkę i… (nieprzyrównywając) po „baałszejma” (zaklinacza), położyliśmy cię do łóżka i używaliśmy wszelkich środków ratunku, aż oto Bóg dopomógł nam że zasnąłeś i teraz (niech Mu będą dzięki i chwała) obudziłeś się zdrów.
W tej chwili weszła Brajndla „di zogerin”[14] którą matka moja posyłała na „święte miejsce” (cmentarz), aby płakała na grobach i „mierzyła pole.”[15] Dotknęła trzykrotnie ręką „mzuze,”[16] i przybiegła do matki zapłakana, łkająca („farchlipet”) z temi słowy:
— Prosiłam babkę Jentę, ciotkę Zełdę (oby miały jasny raj!) to były sprawiedliwe żydówki! Prosiłam ojca, dziadka reb Szmelka i całą familię; prosiłam także starą rabinową, zacną, sprawiedliwą kobietę — ich zasługi powinny się przyczynić za nami!! Ten, który wiecznie żyje, usłyszy ich modlitwy. Srulik (gdy będzie wola Boga) wyzdrowieje. Trzebaby tylko spróbować wytaczać go raz jeszcze na jajkach[17] i oblać woskiem… To mu się przytrafiło z przestrachu; przed rokiem stało się zupełnie tak samo synowi „mełameda”[18] z Brodów. Krejna wytaczała go dobrze na jajkach i zaraz jakby ręką kto odjął. Jakżeż on się ma teraz, Cipe?
— Nieszkodzi — odezwał się zaklinacz — już ja ich wypędziłem!! To była ich robota, Brajndlo, ich rzemiosło! Możesz zapytać się starej, ona rozumie każde słowo, my już mieliśmy w naszem życiu dość interesów z temi djabłami…
— Prawda, prawda, Brajndlo — rzekła stara kiwając głową — szczo prawda to prawda, eto ichnie dieło, trascia ich materi!
— Dalibóg nie wiem wcale — odezwała się do mnie matka — zkąd przyszły do ciebie takie rzeczy, takie dzikie marzenia i pusta mowa? Sądzę, że to musi pochodzić z tych książek, które zgłębiałeś tak bardzo. Nieraz przecie mówiłam do ciebie: Srulik, na „kapores” ten cały egzamin! — nie zagważdżaj sobie głowy temi głupiemi książkami, temi waryackiemi bajkami! Czyż to żarty przez tak długi czas powtarzać na cały głos takie dziwne bajki?! Naprzykład o jakimś „słowiku-rozbójniku,” o sławnych rycerzach, którzy wypijali bywało „cały Jordan wódki” i wyrywali z korzeniami wielkie drzewa dębowe tak łatwo jak włosy; o jakimś czarowniku Kościeju, o babie Jadze, o tych, którzy przewracali świat i których konie mówiły jak ludzie; o prababce, co swego prawnuka obróciła w kozła — i jeszcze tym podobne bajdy, co to ni przypiął, ni przyłatał… Jaki, proszę cię, może być pożytek z uczenia się tak pustych rzeczy?…
— Czekaj kochana mamo — rzekłem — a czy w naszych książkach niema podobnych bajek? Czyż mało opowiadałaś mi sama i czy mało słyszałem takich opowiadań od innych? Ileż to mamy powiastek o wilkołakach! giłgułach! Ileż to już kur pieczonych zapiało u nas, u żydów, leżąc przed nami na talerzach. Ileż cieląt, krów, wołów, koni, osłów, rozpłakało się nagle i prosiło o ratunek, o poprawienie losu ich dusz?.. Ile takich dusz wybawili zaklinacze i doprowadzili do grobu Izraela? „Mi mono afar Jakow?” (kto policzył piasek Jakóba).
— Co to za słowa? — zawołała moja matka z przerażeniem, sądząc, że znowuż mówię od rzeczy — co to jest takiego „mi mono”?
— Nie szkodzi, Cipe — wtrąciła Brajndla z uśmiechem zadowolenia, szczęśliwa, że może się teraz popisać ze swoją uczonością. Nie szkodzi; to znaczy: kto może przerachować „afar” ziemi, to się nazywa groby; Jakob… które zrobili u Jakóba, ma się rozumieć żydzi, którzy nazywają się Jakób…[19]
— To zaś co on powiada o „giłgułach” — wtrącił do rozmowy zaklinacz — to klnę się na moją brodę i pejsy, że mnie samemu zdarzyło się już w mem życiu wypędzać mnóstwo giłgułów. Sam ich słyszałem krzyczących…, żebym tak doczekał usłyszyć trąbę Messyasza!..[20]
— Ha! ha! czy to żarty „giłguł”? czy to bagatela „giłguł!”? — rzekła Brajndla, robiąc nabożną minę. To przecież stoi w książkach… to rzecz bardzo zwyczajna! Cały świat przepełniony jest nimi. Sza! Błogosławiony niech będzie Ten, który przypomina zapomniane! — a czy u nas, trzy lata temu, nie trafiło się zdarzenie z czarnym kotem? To było jakoś w trzy lata po mojem weselu z drugim mężem (pokój jego prochowi!) — akurat wtedy, kiedy spodziewałam się małego Chaskiela (niech on żyje zdrów!); nawet przypominam sobie, że ogłaszano wtedy w szkole, żeby kobiety mężatki nie patrzyły na to…
— Słyszysz kochana mamo — rzekłem — słyszysz co mówi zaklinacz i Brajndla?
— Et, dalibóg, mój Sruliku — rzekła matka nieśmiało; nasze bajki (nieprzymierzając) to zupełnie co innego.. Et… et.. Srulik, dokądżeś zawędrował? Jak można robić podobne porównania?! Tamto jest w nieczystości — a nasze w świętości (nieprzymierzając).
— Prawda! Jak noszę brodę i pejsy, tak prawda! — przybasował matce zaklinacz. Doskonała odpowiedź, Cipe, doskonała! Dalibóg tak prawda, na moje sumienie!
— Nu, a szczo wy każetie? — zapytałem starej baby, widząc że żadne dysputy do niczego nie doprowadzą i że znów mogę zostać ogłoszonym za waryata.
— Win maje prawo — odrzekła kiwając głową — eto ichnie dieło; trascia ich materi!







  1. W jednym z poprzednich przypisków objaśniłem co znaczy „Takse”. „Baał takse” zaś jestto jeden ze starszych gminy, który głównie zajmuje się rozkładem specyalnych podatków żydowskich.
  2. Przesiadujący po całych dniach w bóźnicy.
  3. „Sztodt-jejrszim” posiadacze rozmaitych monopoli.
  4. Pipernoter — zwierz straszliwy, figurujący w różnych legendach żydowskich.
  5. Tego zaklęcia prawie niepodobna przetłómaczyć dosłownie; przytaczam je więc w oryginale, pisząc tak jak się wymawia:
    „Ich bin ajch maszbija beszejm luciperycieł, beszejm płutonieł, cerberieł, prozerpinieł, beszejm… beszejm… un beszejm… az ir zołt kajn szlito niszt hoben ojf isrulik ben cipe! cuzejet zich, cuszprejet zich in di wiste fełder, in di puste wełder, dort sztejet a sztajn, ojf dem sztajn noch a sztajn, dort sztejet a berg, ojf dem berg noch a berg, ejben zict szmindrik ben gec, un paset wiłde kec! Hapt wu ergic nor a koter, hapt wu ergic nor a pipernoter; hapt fun der wełt ałłe fligen, tarakanes, grilen, floj, wancen un geet mit zi tancen. Tanct in di puste wełder, in di wiste fełder, tanct, szpringt, kwełt, un łost cu ruh di wełt.”
  6. Popłoch, epoka, w której jakieś nowe a wyjątkowe prawa dotykają żydów; „pierwszem behoło“ nazywają czas, w którym dzieci żydowskie brano do kantonistów.
  7. Reb Tobiasz Kałman, syn reb Gedali, męża Ity.
  8. Miejsce kąpieli obrzędowej.
  9. Ofiara na odkupienie grzechów.
  10. Dwuznacznik. „mieć rogi” znaczy pysznić się z czego, być dumnym.
  11. „Kohoł” dosłownie znaczy zgromadzenie, gmina.
  12. „Kahalny cap,” czyli kozioł miejski. W małych miasteczkach, w drobnych gospodarstwach żydowskich kozy odgrywają dość znaczną rolę. Nie wymagając kosztownego pożywienia, poprzestając na mizernych resztkach z wcale nielukullusowego stołu swych właścicieli — dają one mleko i koźlęta. Jedyny téż to inwentarz, jaki biedny małomiasteczkowy żyd trzymać może. Do pewnego stopnia każdy żyd dba o swoją kozę, daje jej obierzyny z kartofli, różne odpadki kuchenne, pozwala obgryźć, a nawet zjeść starą miotłę — jednem słowem daje jej jakieś pożywienie. Inna rzecz z kozłem. Ten jest własnością i ogólną i niczyją; noce przepędza bądź na świeżem powietrzu, bądź téż w przedsionku bóźnicznym — a żywi się swoim własnym przemysłem. Do takiego kozła Abramowicz przyrównywa wielkich mężów małomiasteczkowych, trzęsących sprawami gminy i wyzyskujących bez miłosierdzia ubogą ludność żydowską.
  13. Jestto dwuznacznik do przetłómaczenia niepodobny. „Capen” w żargonie znaczy „łapać,” „chwytać”; ztąd téż i wyraz cap ma znaczenie podwójne.
  14. Die zogerin. Kobiety żydowskie w ogóle nie mają wysokiego wykształcenia religijnego i nie są wcale biegłe w języku hebrajskim. Cała ich umiejętność zasadza się na czytaniu kilku najniezbędniejszych modlitewników i książek przetłómaczonych na żargon (Tchinejs, Ceene Orene, etc.). W małych miasteczkach, w oddziale żeńskim synagogi jest oficyalna lektorka (właśnie owa „Zogerin)“ i ta odczytuje modlitwy głośno, inne powtarzają za nią.
  15. „Mierzyć pole.” Należy objaśnić to niezrozumiałe dla czytelników chrześcian wyrażenie. U żydów zachowaną jest wielka cześć dla umarłych. Cmentarz nazywają oni „domem wiecznym,“ „miejscem świętem“; wierzą w to, że zasługi przodków już umarłych mogą wyjednać łaskę Bożą dla żyjących. W czasie wielkich klęsk, epidemij etc., wynajdują parę biedaków i dają im ślub na cmentarzu, w przekonaniu, że fakt taki nieszczęście odwróci. Otóż wśród mnóstwa przesądów, z cmentarzem związek mających, istnieje jeden taki, że jeżeli kto jest chory, to należy pójść na miejsce wiecznego spoczynku, modlić się na grobach, a następnie długą nitką mierzyć ziemię cmentarną. Z użytej na ten cel nici robi się knot, takowy oblewa woskiem i przy otrzymanej w taki sposób świeczce, odmawia się modlitwy na intencyę chorego.
  16. U konserwatywnych żydów na futrynach drzwi i okien, w spłaszczonych rurkach blaszanych, przybite są, pisane na pargaminie błogosławieństwa. Nabożny żyd wchodząc do domu, przykłada palce do „mzuze“ i następnie te palce całuje.
  17. Jajko od kury, według mniemania zabobonnych żydów, ma mieć własności lecznicze. Szczególniej od cierpień spowodowanych przez przestrach ma być ono niezawodnym środkiem.
  18. Mełamed — nauczyciel.
  19. Jest w tem tłómaczeniu komizm do oddania trudny. Polega on na przekładaniu hebrajszczyzny przez osobę, która hebrajskiego języka nie rozumie. Abramowicz i inni pisarze żargonowi używają często takich efektów. Opisują oni naprzykład, jak mełamedzi w szkółkach tłómaczą dzieciom znaczenie niektórych wyrazów hebrajskich, na określenie których żargon nie posiada odpowiednich terminów. Tłómaczą więc tak np: — „Midbor“ (po hebrajsku puszcza) „midbor“ dos is a sołche „midbor“; „korban“ (po hebr. ofiara). „Korban“ dos is a sołche „korban.“ Tak samo i Brajndla, lektorka bóźniczna, a więc mająca pretensyę do uczoności, którą każdy żyd najbardziej lubi się szczycić, tłómaczy znany frazes „mi mono afar Jakow“ w sposób przedstawiony powyżej.
  20. „Szejfer szeł Mesya.“ Mniemają żydzi, że Messyasz przyjdzie na świat przy odgłosie trąby. Usłyszyć jej dźwięk jest szczytem marzeń prawowiernego żyda.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Szolem Jakow Abramowicz i tłumacza: Klemens Szaniawski.