Szały miłości/III/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Szały miłości
Wydawca Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka
Data wyd. 1923
Druk Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku
Miejsce wyd. Białystok; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3.

— Kto tu? — Rudzki zatrzymał się i wyciągniętą ręką dotknął ciemnej postaci, która się nagle przed nim podniosła ze schodów — kto? —
— To ja. —
— Kto? — bezmierne zdziwienie zadrgało w jego głosie — To ty, Zośka?! —
— Tak, to ja. —
— Bój się Boga! Cóż ty robisz tutaj o tej porze? Na schodach? —
— Czekałam na ciebie. —
— Na schodach? —
— Na schodach. —
— Mój Boże! — wykrząknął prawie jak dziecko. — Czy stało się co? —
— Nic. Tylko... —
— Tylko? Mówże! Przecież ja drżę z niepokoju. —
— Tylko... i ja chciałam ci podarować kwiaty... za ten dramat... — odpowiedziała cichutko.
— Zosik! —
Otworzył szybko drzwi swego mieszkania. Wprowadził ją do wnętrza. Zapalił światło. Drżały mu ręce, i nie wiedział, co ma właściwie robić. W jego smutnych oczach zapalać się jęły jakieś żywe i jasne płomienie. Na ustach miał zdziwiony uśmiech, uśmiech pełen radości. Patrzał na nią i drżał i nie wiedział, co ma powiedzieć. A ona stała przed nim wprost śliczna w swem przedziwnem wzruszeniu i podarowała mu kwiaty.
Wreszcie opamiętał się:
— Dziękuję ci Zosik, dziękuję. Mój Boże! Jakaś ty dobra... Proszę cię, siadaj tu. Nie, czekaj. Zdejm najpierw płaszcz i kapelusz. O, tak. Napijesz się herbaty? —
— Owszem. —
— W tej chwili zrobię. Już się robi. Czy dobrodziejka głodna?
— Dobrodziejka głodna nie jest. Przyszła, żeby ci dać kwiaty, i żeby... —
— I żeby..? —
— I żeby cię pocałować... —
— Zosik! —
— Nie, czekaj, nie teraz... Rób herbatę, a ja sobie przejrzę te notatki. Można? —
— Można. —
Były to drobne kartki, ołówkiem zapisane. Zośka czytała:
„Czyż nigdy?
O, czyż nigdy nie mam ujrzeć w oczach twoich znaku zrozumienia mojej za tobą tęsknoty?
Tęsknoty, która duszę moją do cna przepaliła, do najtajniejszych jej głębi, z marzeń mych górnych i snów płomiennych szary popiół zmierzchów czyniąc, noc w duszy mojej głuchą rozpościerając, noc, której jedynym brzaskiem świetlistym jest słaba, wątła jak ostatni blask zachodu, nadzieja?
Czyż nigdy?
O, czyż nigdy oczy twoje nie błysną ku moim radośnie, nie obnażą promieniem swoim bolesnej mej tajemnicy, i głębi swych tajnych, czarownych, cudownych głębi czyż nigdy me rozjaśnią? Oczy twoje w duszę mi się uświęciły niby dwie gwiazdy przewodnie, lub niby dwa błędne, leciuchne płomyki złote, co świecą i drgają i sypią łagodnym rozbłyskiem by ciche, nienazwane latarenki ludzkiej, serdecznej tęsknicy...
O, oczy twoje!
Są niby dwie czarowne otchłanie, w których miłość moja tonie z cichą wiarą, z ufnością, z rozkoszą, z nadzieją!
O, oczy twoje!
Patrzę w nie, patrzę oszalały, szukam w nich wyznania rozkoszy, a oto tajemny ich błysk sny moje precz płoszy, i mękę moją w ból krwawy zamienia.
Czyż nigdy?
O, czyż nigdy nie mam zaznać pieszczoty twych oczu, na myśl o której szaleje me serce, płomienieje dusza i pada, pada na dno marzeń zatracenia.
Oh, oszaleć!
Te oczy, te twoje cudne oczy...
Czyż nigdy?“
Zośka czytała i drżała. W duszy jej rodził się gwałtowny płomień, serce szalało w piersi, żar krwi palił lica. A oczy czytały:
„O... oczy..!
Ażali nigdy już, istotnie przenigdy, nie będę mógł w ciemnych ich głębiach ujrzeć wyznania rozkoszy?
Ażali nigdy już ręce twe białe niby lilii kwiaty nie dotkną mej twarzy, i żaru czoła mego pieszczotą cichą, senną, łagodną nie ochłodzą?
Płonie serce moje, płonie niby żagiew świętego ognia w pogańskiej świątyni, bo pogańską dzisiaj jest ma myśl i dusza.
Do ciebie się modlę jako do jedynej wartości tego bytu, ty bóstwem mojem jesteś, ty moim początkiem i końcem.
Ciebie czczą tylko dzisiaj moje pieśni, i ciebie tylko jedną znają — o, słońce mojej duszy i tęsknoto straszna, rozpaczna!
I ażaliż nigdy?“
Oczy Zośki łzami się przesłoniły. Zaczęła czytać szeptem. Szept ten rósł, rozpalał się, rozżagwiał mocą płonącą, dyszał tęsknotą i bólem, i żądzą i prawie szałem:

„Zbliża się, zbliża już cudu godzina,
godzina snów spełnienia, i marzeń uroku!
Spali się już miłości przeczysta bezwina,
którą widzę, olśniony, w tajemnym twym wzroku.
Zbliża się, zbliża chwila oszołomień,
chwila szałów obłędnych, straszliwych uniesień!
Godzina dojrzewania piękniejsza niż jesień,
niżeli śmierć mocniejsza, słoneczna jak płomień.
Szaleństwem się zapalą, ogniem staną oczy,
pożarem serca nasze, a płomieniem dusze!
Serce moje krwią żywą niby pieśnią broczy,
myśl moja żyje wiecznie w wirach, zawierusze!
O, gdybyś ty me serce znała, ty cudowna!
gdybyś znała mą duszę, kochającą słońce!
Gdybyś znała jak niczem jest potęga słowna
a jak wielkie są żary mej krwi pałające!!
O, gdybyś! Dusza moja jest twym niewolnikiem,
pieśni moje już tylko ciebie znają jedną,
serce moje się stało szalonem i dzikiem,
Dla ciebie umrzeć, zabić — dziś mi wszystko jedno!
Za jeden twój całunek — niech śmierci tysiące!
A za jeden twój uścisk — całych światów prochy!
Tyś jest pieśń moja, życie; tyś mój kwiat i słońce...“

urwała i z wybuchem nagłego, rwącego łkania zerwała się z miejsca i pobiegła ku oknu. Podskoczył do niej i chwycił jej ręce:
— Zośka, co z tobą? Zośka! —
— Ja... ja... ja... już nie mogę tak dłużej.
— Zośka...! —
— Ja ciebie kocham! Ty!! —
— Zośka...! —
Zarzuciła mu ręce na szyję, piersią przywarła do piersi jego, ustami do ust.
— Kocham cię — szeptała po chwili — zrób ze mną co chcesz ale mnie nie odpędzaj! Nie odpędzaj!! —
— Zosik... —
— Będziesz mię kochał... choć troszkę? —
— Zosik... Ja ciebie... —
Nie dokończył. Znów uczuł na ustach swych jej gorące, łopoczące dreszczem wargi, i dziwny dreszcz, dreszcz jakby lęku i radości zarazem przeszył jego serce. Przechylił jej głowę na swe ramię i z rosnącą rozkoszą patrząc w jej rozgorzałe oczy, pił z jej warg mocną oszałamiającą słodycz, żar... i zapomnienie. A ona słaniała się już w jego ramionach. W jakiejś chwili szepnęła:
— Jak mi serce bije... —
— Serce... —
— Które oszalało przez ciebie i dla ciebie... —
— Zosik! —
Z błędnym uśmiechem na ustach pochylił głowę i drżącemi rękami rozpiął guziki jej bluzki. Błysnęła naga pierś o cudownym kształcie.
Przegięła mu się w ramionach — półprzytomna z rozkoszy i szczęścia — a on całował.
... Wokoło cisza panowała zupełna i spokój. W ciszy tej słyszała głośne, nierówne bicie jej serca i bicie to było dla niej głosem jej szczęścia. Drżąc od żaru jego pocałunków i cisnąć się doń z całą siłą dawnej tęsknoty, szeptała:
— Ciebie kocham jedynego... pierwszego... Cudny mój... mój... mój... —
I szał ich ogarnął.

A rankiem zbudziło go słońce.
Paliło się gdzieś tam na niebie, a pokój napełniło jakgdyby radością. Zdziwionemi oczyma powiódł wokoło.
...A Zośka spała obok niego snem cichym i mocnym. Kołdra tylko częściowo zakrywała jej nagie ciało...
— Jakżeś ty piękna... — wyszeptał cicho Rudzki.
Pochylił się i pocałował ją w usta.
Westchnęła. Nagiem, gorącem ramieniem objęła jego szyję, nogami jego nogi. I tak przyciągając go do siebie, napół jeszcze sennie szeptała:
— Mój... mój... mój... jedyny... —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.