Szały miłości/II/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Szały miłości
Wydawca Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka
Data wyd. 1923
Druk Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku
Miejsce wyd. Białystok; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


5.

Po dniach ciężkiej męki, po nocach szału, gorączki i rozpaczy, owładnęła Rudzkim, by śmiertelne znużenie, zupełna głucha apatja.
Do Zofji chodził jak najrzadziej, bo pocóż widzieć oczy jej napełnione łzawą tęsknotą, pocóż sycić duszę urodą jej bladego oblicza, które ból jakiś tajony zdradzało, pocóż wskrzeszać mękę serca i myśli szał, i dusić się groźną rozpaczą, i dławić okrutną beznadzieją, i cierpieć, i cierpieć bez końca?
Więc wybiegał z redakcyi natychmiast po ukończeniu pracy, unikał kolegów, druhów i znajomych, zamykał się w swym pokoiku, rzucał na łóżku, i paląc papierosa za papierosem, starał się nie myśleć o niczem.
Lecz potem nadeszły noce męki, noce gorączkowego, bolesnego, tworzenia — męki — tworzenia — rozkoszy i ogromnej, łkającej tęsknoty.
Znikał z przed oczu ciasny i nizki pokoik, otwierało się przed nim niebo cudne, rozżagwione zorzami świateł barwnych, barwami mówiących.
Słowa szły ku niemu same, niewzywane, splatały się tak dziwnie, że stygnął w zdumieniu, odsłaniały w sobie tajnie i sny cudowne, rozpłomieniały mu duszę, zachwycały serce, i paliły mózg myślą ogniową.
Godziny mijały zgoła niespostrzegane, zatapiały się w przeszłość głuchą bezszelestnie, zostawiając mu w duszy żar spopielałych marzeń, popiół ukochany i święty, który mógł dowolnie w płomień od nowa zamieniać, jeśli odczytywał z przejęciem to, co napisał.
W duszy jego rozesłał się płaszcz cudny, purpurowy, zakrył lśnieniem swem wszystko, i w godziny owego tworzenia dawał mu szczęście zupełnego zapomnienia.
W przeciągu czterech tygodni napisał nową powieść, zaniósł ją do wydawcy i sprzedał bardzo korzystnie. Dziwił się temu bardzo, zapomniawszy, iź powieść jego pierwsza, którą „Myśl“ drukowała, cieszyła się już dużem uznaniem, premiera zaś jego dramatu zbliżała się coraz bardziej i budziła szczere zainteresowanie.
Ale sprawy te wróciły go znowu do życia.
Zerwał się w nim gwałtowny ból rozczarowania, zbudziła się od nowa mocarna tęsknota, i rozkwitnąwszy nowym, gorejącym kwiatem, owładnęła mu duszą boleśnie.
Lecz do niej jeszcze nie poszedł.
Trzymał się usilnie w karbach swojej wyrobionej woli, i chociaż czasem podlegał gwałtownym, ostrym wybuchom rozpaczy, wydawał się na pozór, jak dawniej, spokojnym, dumnym, serdecznym i cichym.
Pewnego dnia, kiedy radosne, weselne promienie słońca rozświeżyły mu nieco duszę, przypomniał sobie nagle swą „koleżeńską grandę artystyczną“, i poszedł do owej knajpy, w której tak wesoło niegdyś spędził czas Staliński.
Przyjęto go z wielką, burzliwą radością, usadzono na honorowem miejscu, i witano jakgdyby zmartwychwstałego:
— Synu Appolina — wołał płaczliwie Lipciński — już malować zacząłem obraz, przedstawiający cię jako burżuja! —
— O, istotnie, istotnie — dodał Roman Saski — już myśleliśmy, żeś dla nas stracony. O, Boże, wołałem nieraz w poczuciu zgrozy wielkiej, cóż ty czynisz, cóż wyprawiasz w tym świętym Krakowie? Jeżeli taki Rudzki burżujem zostaje, to cóż zrobi taki suchy, taki wysoki, kochany nasz Sroka! Zarobił bidaczysko, ten rak zatracony, nowe tysiąc koron, i nawet sobie kołnierzyka nie kupił, ani butów nie naprawił! O Boże!
Buchnął śmiech ogólny, i swą swawolną brawurą orzeźwił duszę Rudzkiego. Ściekał ręce ich silnie, uśmiechał się przyjaźnie, wesoło.
— Coś robił? — zapytał go bez śmiechu, i oczy wszystkich niego poważnie, pytająco.
— Napisałem drugą powieść — odpowiedział wesoło — i, zdaje mi się, że Appollo jest ze mnie zadowolony. —
— A... a... a...! —
— Vivaat! —
— Sprzedałeś? — zapytał Sroka.
— Tak. —
— Za wiele? —
— Za 800 koron. —
— Jak na dzisiejsze czasy, to doskonale. —
— Vivaat! —
— Niech żyje! —
Porwano go niespodzianie na ręce, i z krzykiem obnoszono po ciasnym pokoju.
— Czarną kawę stawiam, — krzyknął, uczuwszy, że z nadmiernej wesołości zaczynają go szczypać i potrącać, a kiedy go wreszcie puścili, zakrzyknął wesoło:
— Pójdziemy wszyscy do Grossa, panowie, do Grossa. Chcę gwaru, muzyki i śmiechu! —
— Napluć na troski, ha! ha! ha! —
— Śmiać się to jeszcze najlepsze! —
— I tworzyć! —
— W zimnym pokoju! —
— Ha, ha! ha! i tylko w bieliźnie! —
— No, dosyć, dosyć, panowie! —
— Idziemy! —
Na ulicy Rudzkiego zatrzymał nieco Sroka, i ująwszy go pod ramię, pytał wolno, z ukrytą ciekawością:
— Słuchaj! O czem pisałeś? Co za powieść? W jakim byłeś stanie? —
— W jakim byłem stanie — powtórzył cicho Rudzki i przesunął ręką po czole i oczach — wiesz, to dziwne; ty mi pierwszy zadajesz to pytanie, i jest ono dla mnie zupełnie nowe. Nie starałem się dotąd zrozumieć, w jakim byłem stanie... — umilkł, lecz widocznem było, że myśl jego usilnie pracuje.
Pochylił głowę głęboko na piersi, idąc coraz wolniej, oddychał jednakże ciężko i nierówno. Wstały w nim bowiem nagle płomienne wszystkie wspomnienia, zalśniły mu w duszy rozżagwioną gwiazdą, rozpaliły w nim od nowa serce, które znużeniem usnęło, i szły przez ciało szybkimi dreszczami, tak jako wtedy... w ten balowy wieczór...
W jaskrawych obrazach wstawały sny szału przeminięte, duszę owijały i wielokroć przepasywały niby wstęgą świetlistą, palącą, wskrzeszały w pamięci godzinę uniesień, zachwyceń, aż wreszcie stały się od nowa tą nieprzebraną w mocy, bolesno­‑rozkoszną, mocarną tęsknicą, którą się jego głodne życia serce żywiło przez dni tak długie...
Spopielałe, zda się, już żary, które miał już za nikłe, i wygasłe, zapalały się teraz od nowa złociście i wystrzelały w toniach jego duszy niby cudowne kwiaty płomienne, odurzające wonią i blaskiem oślepiające.
Więc nie zmarła jeszcze miłość, i sen, i tęsknota...
Więc przepalała mu jeszcze duszę skargą piołunną i goryczy pełną, więc padała ustawno pocałunkami do stóp jej pokorna i cicha, i łkała szeptami prośby i zachwytu, huczała obłędem i szałem, i konała w omdleniu głuchem otrącana, śmieszna, bo nawet niepostrzeżona...
Więc żyła w nim jeszcze tęsknota za pieszczotą jej rąk najwiotszą, za długiem jej tajemnem spojrzeniem, za słowem choćby jednem, za jedyną, jedyną jeszcze łaską...
— Aha — mruknął Sroka — no! mów-że nareszcie! —
Lecz Rudzki nie słyszał.
Gdyby oślepiająca, gwałtowna błyskawica padła mu w duszę nagłe zrozumienie. W świetle jej rozbłękitnionem rozgorzały cudnie płomienne kwiaty snów i tęsknoty, uśpione myśli nabrały nagle jakiejś wielkiej mocy, świetlisty wicher tej mocy rzucił je w mózg falą zachwytu, uniesień i ekstazy, a serce zabiło tryumfalnie, od szału męki zwolnione, a szałem tęsknoty mocarne i jasne i pieśnią rozśpiewane.
Więc to tak?
Więc to tak? — śpiewał w nim zachwyt głęboki — więc nademną świeci tak wspaniała gwiazda!
Więc ta miłość dotąd odtrącona, więc ta krwawa serdeczna za nią tęsknota dała mu moc tworzenia, dało mu siłę zwalczania wszelakich trudności, dała mu mękę straszną a stokroć błogosławioną, która z serca wyrwała kwiat snów purpurowy, pozwoliła mu zamienić go w słowa, i w cudu godzinie tworem, dziełem piękna uczynić!
Więc — to miłość i tęsknota za nią rzuciła mu na oczy mgłę czarów błękitną, uśpiła serce, by na czas pracy o wszystkiem zapomniało, a duszy dała lot olbrzymi, wolny, lot ponadchmurny, skierowany w słońce!
W słońcu się ukąpała jego dusza, w słońcu rozgorzał twór jego wyobraźni.
Tęsknota mocarna dała mu siły nowe, które krew w jego żyłach w ogień zamieniły, pędząc ją w hymn tryumfalny, dziki, o swobodzie, swobodzie grający!
Błogosławioną niech będzie więc ta godzina, w której ujrzały ją zachwycone oczy, i pokochała do szaleństwa dusza!
Tęsknotą tworzyć wśród szału, a dzieło nocy bezsennych do stóp jej rzucić w zachwycie!
Nowa, cudownie zachwycająca mu duszę nadzieja, owionęła mu twarz jasną radością. Wezbrało mu łzami szczęścia serce, załkało w zachwycie: — Oh! tak być musi! tak! Przez nią mi dano tworzyć, i przez nią otrzymam szczęście! Męką twórczą zachwycę jej duszę, pięknem stworzonem zdobędę ją całą!
Bo wolną jest ma dusza w godzinie tworzenia, wolną jak wichr, a dumną jak orzeł! —
— Miałem wtedy wolną duszę — powiedział nagle, podnosząc rozgorzałe oczy na chudą twarz towarzysza.
Sroka drgnął, spojrzał nań krótko i bystro, i wskazał z uśmiechem szydu na środek wązkiej ulicy.
Rudzki mimowoli zwrócił oczy w wskazanym kierunku, i przystanął na krótkie mgnienie.
Ujrzał rzecz najzwyczajniejszą, a jednak... jednak przecież dziwną.
Chudy, zbiedzony koń, wyciągnięty w okropnym wysiłku, z skórą, która prężyła się wprost tylko na samych kościach, z oczyma po ludzku smutnemi, po ludzku pełnemi męki i goryczy, ciągnął, chrapiąc, jęcząc i prychając, wóz ciężko ładowany żwirem, ciągnął zapadając chudemi nogami za kopyta w błocie, przystawał na mgnienie chwiejąc się, lecz spadał mu wtedy na plecy tęgi raz bicza, kierowanego ręką niecierpliwego chama­‑robotnika. Wyprężał wtedy biedny koń swe nogi­‑patyki, wytężał w bolesnem wprost wycięczeniu, i wlókł się dalej cichy i cierpliwy, smutny po ludzku, istotnie po ludzku smutny.
Rudzki drgnął i spojrzał znowu na uśmiechającego się szyderczo Srokę. Ten zaś ujął go znowu pod rękę, i szepnął głucho i zgryźliwie:
— Tak, tak. Tak samo, i to doskonale tak samo bywa, mój drogi, z człowiekiem. Zaprzęga się do jarzma życia, ciągnie swój wóz ładowny podobno do celu, a kiedy mu się już siły wycięczą, i krew w żyłach ostygnie, popędza go nielitościwie głupi bicz­‑los i smaga, i śmieje się, śmieje szyderczo. I wtedy dopiero poznaje człowiek, że ciężarów ciągnąć nie ma po co, i że, zdaje się, celu żadnego też niema. —
— Mój drogi, gorycz zawsze goryczą, a prawda prawdą zostanie. Można sobie zdobyć pewną wolność życia a już bezwątpienia wolność swej myśli i duszy.
— Zdaje ci się. Praca życia nakłada takie jarzmo... —
— Może tylko fizyczne... —
— O nie! I moralne. Ani się spostrzeżesz, kiedy myśli twe niewolnikami trosk codziennych się staną, kiedy dusza twoja z bolesnym jedynie trudem poprzez mroki przebijać się będzie mogła, kiedy wiosna zamieni się w jesień konania...
Rudzki przystanął i ruchem tym nagłym zatrzymał również towarzysza; twarz jego była blada bladością, która jaśniała, a oczy gorzały dzikim buntem, gniewem, śmiałością i dumą:
— Ty jesteś rozgoryczony, Sroka — wyrzekł głuchym głosem — ty jesteś rozgoryczony, smutny, i znużony pewnie. Jakżesz to bowiem ma być? Jak? — łuna rumieńca rozgorzała mu nagle w twarzy różową falą — Ja? Ja, artysta, ja, który kocham wiosnę, słońce i szlachetność, ja, który wśród szarego życia i walki o chleba kęsek, śnię sny przedziwne i dumne, ja mam pewnego poranku paść w proch, i myśli me niewolnikami uczynić? Hej! Nie dam się, przenigdy, nie dam! Tu — w sercu mam ogień i moc i siłę wytrwania! Szarą jest wszelka teorya, szarą i marną i płonną, zielonem tylko i jedynie drzewo życia duszy. Nieszczęście mnie może obalić na mgnienie, zabić może, lecz me uczyni nigdy niewolnikiem. Wolę mam, wolę mą jak kochankę kocham, a ona pragnie słońca. I kto ci to powiedział, kto ci tą myśl małą w duszę wrzucił, że ty możesz być niewolnikiem? Człowieku! Kto raz o tem pomyśli z trwogą, ten się już bezwątpienia chwieje! Duszę złapać w pazury woli, i słabość wyrwać, chociażby w męce strasznej, ale z korzeniami! —
Sroka patrzał na niego uparcie, i cicho się uśmiechał. Na chudej jego i suchej twarzy nie znać było żadnego wzruszenia, słuchał, jakgdyby te słowa już raz... gdzieś... kiedyś słyszał.
Kiedy Rudzki umilkł, oddychając szybko i urwanie, ujął go znowu pod rękę i poprowadził dalej powoli.
Wreszcie rzekł: — Ty jeszcze jesteś bardzo, bardzo młody... —
Rudzki szarpnął się zaraz gwałtownie, niecierpliwie: — Artysta, któremu się dusza postarzała, powinien sobie w łeb strzelić stanowczo, lub szewcem zostać, bo nie jest już artystą. Pluję na takiego artystę! Kto chce książkami swemi udawadniać ludziom, że życie jest nędzne i nic warte, jest śmieszny, bo nie zna życia. Artysta jest na to, żeby ludzi pracą swą uszlachetniał, i zagadki ich duszy rozjaśniał, i Piękno im wskazywał! Niema sztuki dla sztuki, bo sztuka córką życia jest, i winna nad niem górnie polatywać! Płonąć winna, ona — symbol słońca! Ogniem być winna świętym, wspaniałym, ofiarnym. Nie sztuka, przez kobietę zostać oszukanym, z głodu przymierać, i mówić, że życie jest psie! Ze skargą się nie godzę, ale wielbię bunt. Ciemnie duszy rozjaśniać rzecz godna artysty, ale słowem się bawić to tylko kuglarstwo. Tęsknotę swoją śpiewać, to znaczy czar duszy ludziom darem rzucać, ale zepsutą krwią pluć to rzecz suchotnika. W oczy nędzy spojrzeć śmiało, i krzyczeć i wołać, pracą całego swego życia wołać, drogę ku lepszemu wskazując, to piękno, to moc. Ale o nędzy mówić, i rozpaczać jeno, to słabość i próżny płacz. Mnie nie wzruszają łzy, lecz ten, który płacze. Nie będę opisywał łez, lecz duszę tego, który płacze. Nie będę opisywał, jak on płacze i jak krzyczy, lecz dlaczego płacze. Duszą jestem i duszę opisuję, żyję i o życiu mówię. Ludźmi nie gardzę, ale zło w nich nienawidzę. Życia nie przeklinam, ale przeciw jego nędzy stoję hardo, buntownie i walczę! Żyję pełnią duszy. Kocham wiosnę i słońce, a jeśli ma jesień ma być niepogodna, zdychać pójdę pod płot i zdechnę! Bo kto raz uczuł, że słońca jego dusza pragnie, ten niech kona szybciej, nim dusza uwiędnie! —
Umilkł znowu. Złapał chciwie powietrze w przemęczone płuca. Rumieniec wolno blednął i niknął z jego twarzy, lecz gorzały, paliły się oczy. Patrzał niemi uparcie w twarz towarzysza, i czytał, zda się, w tej twarzy. Był w stanie tym, podczas trwania którego wola ducha jest niepokonana.
Sroka zrozumiał to zaraz, i zrozumiał zarazem, że Rudzki w takim właśnie stanie pisał swą powieść ostatnią. W milczeniu więc uścisnął jego rękę, i rzekł po chwili z silnem drżeniem w głosie:
— Rozumiem cię. Tak pisałeś. Ty, jeśli nie zwyciężysz, zginiesz. —
— Wiem. —
— I... —
— Walczę, jeżeli nie zwyciężę, to zginę przed... klęską. —
— Duma? —
— Nie. Bynajmniej. Lecz zrozumienie, że byłem za słaby. —
— Więc ty wierzysz? —
— W nieśmiertelność Pieśni, która jest godłem duszy. A jeżeli się ulegnie zwątpieniu, i godło to w prochu jego unurza, czyn taki mści się strasznie. —
— Jak? —
— Nie wiesz? Zabija dumę duszy. —
— Co to znaczy? —
— Rzuca duszę na pożarcie żądzom, małości i udawaniu. Udawaniu! Taki człowiek udaje, że jeszcze ma duszę. —
— Ty... jesteś... dziwny... —
— Nie. Zwyczajny. Tylko... sam. —
Sroka chciał go jeszcze o coś zapytać, lecz wchodzili właśnie do kawiarni. Lipciński już wybrał stolik w zacisznym kąciku, już rozporządzał się kelnerem, i był niezwykle wesoły:
— Stawiam wódkę! — zwrócił się do wszystkich. — Byście wiedzieli jak kocham was, o bracia! A wódka, moje wy raki zatracone, to wielki, prawdziwie wielki wynalazek. Pod wpływem jej, słuchajcie artystyczne mózgi, widzę w mojej modelce, która jest chudą i niezgrabną, kobietę tak piękną, że ogłupiałyby wasze sympatyczne gęby.
— Ciszej, ciszej! Lipciński! Tutaj dużo ludzi! —
— Ludzi? Przepraszam cię, Saski, co mnie obchodzą ludzie? Nasza granda artystyczna będzie wkrótce sławną grandą! Sroka wydał nową powieść, Rudzki napisał także, i dramat mu wystawią już za dwa tygodnie, ja daję cztery obrazy na wystawę! Więc co? Więc nie mogę swobodnie zachowywać się w kawiarni? Ludzie? Ci sami może, którzy kupią me obrazy? I oni będą mnie może uciszać? Mnie? — zrobił tak bajeczną minę, że nikt już nie mógł wstrzymać się od śmiechu.
Wypito przyniesioną wódkę z humorem, i Rudzki kazał podać jeszcze raz:
— Dla wszystkich! Na drugą nogę! Bobyście inaczej skakali zbyt niepewnie! —
— Słusznie! słusznie! — Bajorski miał poważną minę przed kilkoma godzinami spadłeś z marzeń nieba, więc, byś znów nie uleciał, ciężkim być potrzeba. —
— A... a...! —
— Nieba, potrzeba... Czy ty nie byłeś przypadkiem w Częstochowie? —
— Nie jeszcze. Ale pojedziemy wkrótce z Będzińskim Mieciusiem! —
— Mój drogi — odburknął Będziński — poczekaj jeszcze lat choćby trzydzieści. Jak już będę firmą, to będę się mógł z tobą włóczyć po Częstochowie.
— Phi! Ja, gdy będę z firmą, pojadę do Rzymu. —
— Nie. Nie warto. Trza do Egiptu. —
— A już najlepiej: na gruzy Babilonu. —
„Granda“ rozbawiła się.
Rudzki patrzał na nich lekko uśmiechnięty, i był zupełnie zadowolony. Nadzieja śpiewała ustawno w jego sercu, a bez troski humor towarzyszy wydał mu się dzisiaj dziecinnie wesołym i dziecinnie śmiesznym.
Przysunął się ku memu Sroka, i zapytał cicho.
— A powiedz mi jeszcze, mój drogi, czy sztuka życiu istotnie potrzebna? —
Rudzki z trudem pokrył uśmiechem zdziwienie. Spojrzał w twarz Sroki, dziwnie dziś bladą i jakby ponurą, i powiedział szybko: — Sztuka jest koniecznym, nieodwołalnie koniecznym przejawem bujnego życia. Jest tem pięknem bytu, które trwa i rozwija się wyżej i wyżej ku szczytom, i nie może, i nie będzie już zbiorowego życia bez sztuki, jak niema miłości bez tęsknoty. —
— No, dobrze. Sztuka upiększa życie, chce pchnąć je ku formom doskonalszym, idzie wciąż naprzód i naprzód. Dobrze — mówił zamyślony — ale np. jakim przejawem jest satyra, taka, którąby napisał jakiś wielki, słoneczny poeta? —
— Satyra chłoszcze teraźniejszość. Satyra widzi piękniejszą przyszłość, i w poczuciu tej pewności, chłoszcze współczesność. Satyra to jest wiara w lepsze, wyrażona w pewnej śmiejącej się, jadowitej formie. —
— No, tak, tak, tak — szeptał już niecierpliwie — ale powiedzże mi, jaką ma być tu przyszłość? Czy będzie istotnie taka niewyobrażalnie słoneczna? —
— Będzie — oczy Rudzkiego zabłysły od nowa — ale jaka? Czyż można wiedzieć, jakie są granice ducha ludzkiego, i jakim będzie jego pyszny rozkwit? —
Lipciński, który słuchał ich rozmowy, zaśmiał się nagle wesoło i rzucił przez zęby:
— Panowie! Moi panowie! Powiedzcież mi więc, czy za dwa wieki, będą dawać artystom za darmo buty? —
— Idź do dyabła! Też „witz“. —
— Wyrwał się! —
— Filip z konopi! —
— Przepraszam, bardzo was przepraszam. Sprawa jest ważna i zgoła i zupełnie, że się tak chmurnie wyrażę, paląca. Oto ja niezwykle lubię, nie, kocham piękno, nie znoszę nic brzydkiego na sobie i wkoło siebie, a oto buty mi się zdarły, i nie mam pieniędzy, by kupić nowe. I nie wychodzę przez to tygodniami na ulicę. I myślę: nie jestem łajdakiem, pracuję pilnie po kilka godzin dziennie, czasami pracuję z strasznem wytężeniem, którego, nie zna żaden, doskonale nawet płatny, biuralista, zapalam się, trawię siły, by stworzyć coś pięknego, tworzę — powiódł po nich wszystkich wzrokiem poważnym, mówiącym: nie kpię, lecz oni to już dawno zrozumieli — i w rezultacie nie mam zaco kupić chleba. Więc trza iść do roboty, pracować podwójnie: na chleb, i dla swej sztuki. Czyli umrę o kilka lat wcześniej, niż powinienem. Tak? —
— Tak — powiedział któryś niepewnym głosem.
— A cóż mi zedrze przedwcześnie siły: moja praca artystyczna, dobrowolna, święta, z powołania, czy ta przymusowa? —
Milczano. Nikt nie odpowiadał. Cień padł na twarze i zamroczył oczy. Bezszelestnym lotem okrążała ich młode głowy najzwyklejsza troska młodych, biednych kochanków sztuki, troska męcząca jak zły sen, jadowita i trująca radość.
Saski mruknął: — A tak; tak było, jest i będzie. Ludzie się znają dopiero wówczas, kiedy oddasz im skończone dzieło, lecz póki je tworzysz, nie wierzą ci, często wyśmiewają, i możesz sobie zdechnąć podczas tego świętego tworzenia. Co kogo to obchodzi? Przyjdą inni. Zapłacze nad grobem twoim twój druh, zapłacze krwawo, krzywdę twą boleśnie odczuje, i dram at napisze. Ludzie będą bić brawa i dawać pieniądze. Ha, ha, ha, ha — zaśmiał się krótko, zgrzytliwie.
— Saski — szepnął ktoś jakby z prośbą w głosie, i znowu padło dręczące milczenie. Przerwał je znowu Lipciński. Nachylił się nad stolikiem i począł mówić szybko, gorączkowo:
— Jesteście głupcy: ty i ty, wy, my wszyscy. Dlaczego Rudzki przymierał trzy lata z głodu, kiedy mógł z łatwością napisać jeden z tych śmiesznych, erotycznych romansów, które na poczekaniu dla śmiechu układał? Co? Dostałby za to tysiąc koron, i mógłby spokojnie pisać swój wymarzony poemat. Co? Dlaczegoś tak nie zrobił? Bo się w tobie młoda buntowała dusza, nie chciałeś talentem handlować, ludziom nerwy erotyczne za pieniądze drażnić, boś wierzył i wierzysz, że sztuka to sprawa święta, boska. I wytrwałeś! Ale czy świat oceni to w tobie? Bynajmniej! Nikt nie dba o duszę artysty, kupuje się jego książki, bo sprawiają rozkosz! Więc czoła do góry młodzi! Dusze nasze samotne i dumne. Lecz my kochamy ludzi, i pracujemy dla świetlanej zorzy! Wypijemy zdrowie ludzi, panowie! Kelner, wódki! Dla wszystkich! —
Kelner skwapliwie spełnił rozkaz, lecz żadna ręka nie chwyciła za kieliszek.
Milczeli przygnębieni, przeżuwając myśli pełne goryczy, zgarbieni i niepewni. Nagle Rudzki, który wydawał się najposępniejszym ze wszystkich, uderzył dłonią w blat stolika, i chwycił za kieliszek:
— Dalej młodzi! Precz z hydrą głupich myśli! Zdrowie przyszłości panowie! Zdrowie wiary naszej w cud przemienienia porządku świata, w świetlisty, jasny cud!
— Postój, o postój, buntowny gończe! — zaśmiał się znowu Lipciński. — Wypijemy, oczywiście że wypijemy! Pozwólcie tylko, że przypomnę wam pewną zasadę: mam kochać ludzi, dobrze: kochać szczerze! Lecz duszy mojej nie otworzę dumnej! Wzrok tłumu chciwy nigdy nie odbierze wyznania męki! Ją niosę do trumny! Mam śpiewać ludziom? Śpiewam! Niech pierś pęka! Niechaj krew wszystką utoczę z pod serca! Ale niech wolną będzie moja ręka, i niech nie słyszę co mówi szyderca! Mam skonać z głodu? Niech konam samotny! Myśląc, co życie moje było warte, i com wyśpiewał w piosence polotnej. że pieśń zostanie, i... eviva l’arte! —
Chwycił za kieliszek i wypił do dna. Poszli w milczeniu za jego przykładem, i próbowali odnowa powiązać nici swobodnej rozmowy.
— Gadaliście bardzo dużo — powiedział Bajorski — a zapomnieliście o jednem jeszcze pięknie naszego życia: o miłości. —
— Zakochałeś się? —
— Może. —
— Bój się Boga: to się błyskawicznie odkochaj. Dziś oficerowie w modzie, nie artyści; to pierwsze; a po drugie kto za artystę­‑bidaczka zatraconego wyjdzie? —
— Chyba, że romans z mężatką! —
— Tak zwany trójkąt małżeński? —
— Zrywanie złotego runa, już raz porządnie naderwanego! —
Rudzki podniósł się ciężko ze swojego miejsca, i bąknąwszy: przepraszam was, zaraz wrócę, poszedł w głąb kawiarnianej sali.
Szarpał się w tej chwili w ostrej, wewnętrznej męce, której w tak dziwny sposób doznawał po raz pierwszy, a więc odczuwał ją bardzo silnie.
Walczyły w nim bowiem dwie potężne moce, dwa nastroje, z których każdy staćby się mógł tonem zasadniczym życia, walczyły głucho uparcie, namiętnie.
Wiosenna nadzieja i słoneczna tęsknota duszy brała się za bary i groźnem przeczuciem wielkich rozczarowań, które niosło z sobą smutek i apatyę, gorycz i śmiech zniechęcenia.
Przesuwał się wśród stolików niecierpliwie, szybko, chciał zostać jak najprędzej sam, zupełnie sam, gdy nagle...
— Panie Tadeuszu, proszę na chwileczkę... —
Drgnął i na mgnienie zastygł.
Widział ją znowu; widział jej twarz bladą, widział uprzejmy uśmiech na tych krwawych wargach, widział jej cudne, te tajemne oczy i fala szczęścia runęła mu do piersi.
Podszedł, skłonił się głęboko, lecz słowa nie mógł na razie wymówić.
— Niech pan usiądzie na chwileczkę. Dlaczego pan tak dawno u mnie nie był? —
Usiadł, i patrzał w jej oczy. Serce mu poczęło bić szybko i nierówno, i znów w rytmie tej krwi bijącej, usłyszał namiętną melodyę:
„Czyż nigdy?
O, czyż nigdy nie mam ujrzeć w oczach twoich znaku zrozumienia mojej za tobą tęsknoty?
Tęsknoty, która duszę moją do cna przepaliła, do najtajniejszych jej głębi, z marzeń mych górnych i snów płomiennych szary popiół zmierzchów czyniąc, noc w duszy mojej głuchą rozpościerając, noc, której jedynym brzaskiem świetlistym jest słaba, wątła jak ostatni blask zachodu — nadzieja?
Czyż nigdy?“ Odwrócił od jej twarzy oczy. Inaczej nie byłby w stanie ni słowa powiedzieć. I tak zresztą mówił z wielkim trudem:
— Pisałem, pracowałem. Napisałem nową powieść. To było tak, że musiałem być sam... —
— Pracował pan? I zapewne — lekkiem skłonieniem głowy wskazała stolik zajęty przez jego towarzyszy — dziś pan obchodzi uroczystość szczęśliwego pracy skończenia? —
— Tak to wygląda — usiłował się uśmiechnąć — lecz to nie uroczystość. Ot, takie wspólne, kawiarniane posiedzenie w czas smutków, goryczy, a najrzadziej szczerego wesela... —
— Dlaczegóż — to tak? —
— Wszyscy oni, ci moi towarzysze, szarpią się z życiem w dość trudnych zapasach. Przychodzi więc godzina zniechęcenia. Dziś właśnie była taka... —
— Lecz pan? Pan nie może być... zniechęcony? —
Znów podniósł na nią oczy.
I zaraz zmąciły się myśli, zabiło trwogą serce. W oczach Zofji zobaczył głęboko utajoną trwogę — o kogo? o kogo? o kogo? — i wyraz tej słodkiej, przedziwnej tęsknoty, o której znaczeniu prawie że zapomniał.
Nadzieja blednąć poczęła. Tylko krew jeszcze grała namiętną swą melodję:
„O, czyż nigdy oczy twoje nie błysną ku moim radośnie, nie obnażą promieniem swoim bolesnej mej tajemnicy, i głębi swych tajnych, czarownych, cudownych głębi czyż nigdy nie rozjaśnią?
Oczy twoje w duszę mi się wświeciły niby dwie gwiazdy przewodnie, lub niby dwa błędne, leciuchne płomyki złote, co świecą i drgają i sypią łagodnym rozbłyskiem, by ciche, nienazwane latarenki ludzkiej, serdecznej tęsknicy...”
A mówił głośno: — ja nie jestem zniechęcony, i moi towarzysze też zapewne tego o sobie powiedzieć nie mogą. Lecz, jest co innego, coś, co może być gorszem nawet od zniechęcenia. My, tak jeszcze młodzi, jesteśmy już znużeni.
— Dlaczego? —
— Zrozumiałe: zbyt ciężko trzeba zdobywać każdy krok naprzód, każde posunięcie się w życiu. Artyści, dziwnem zrządzeniem losu, są większością ubodzy, biedni nawet, i rzuceni jak na łup w fale huczącego, miejskiego gwaru i ruchu. O chleb trudno, początkowe prace nic nie przynoszą, połowa więc tylko dobija do brzegu. Lecz dobijając, jeszcze się chwieje na myśl o tych, co utonęli. —
— Pan to wszystko powinien zwyciężyć, poeto hymnu do słońca! Pan... silny! —
Rudzki zadrżał, spojrzał na nią, zamarł i zastygł w zachwycie. W oczach jej ujrzał promień tak jasny, jakiego ujrzeć nigdy się nie spodziewał.
Za to, żeby módz teraz, w tej chwili, paść do jej nóg, i stopy jej całować, chętnieby połową życia zapłacił!
Ale widział wkoło wesołe, roześmiane twarze, słyszał tony instrumentów, które stroiła orkiestra, czuł jej dziwnie badające spojrzenie na twarzy, i przechyliwszy się tylko poprzez stolik, spojrzał jej mocno całym sobą w oczy, i powiedział:
— Zwyciężę! —
Drgnęła.
Rudzki nie wiedział, dlaczego Zofja drgnęła. Czy ujrzała w jego oczach coś, czego jeszcze nie znała, czy zrozumiała ukryty znak jego tajemnego szeptu, czy też może poczuła się nagle obcą mu i daleka, i pożałowała słów swoich gorących, czy też może... przeciwnie...
Nie wiedział.
Lecz ten ruch jej napoił go zachwytem, i w zburzył mu znowu do dna rozhulane serce. Widział, jak oczy jej gasły stopniowo, szarzały, ciemniały znowu ową tajną, mocarną tęsknicą...
„Oczy twoje!
Są niby dwie czarowne otchłanie, w których miłość moja tonie z cichą wiarą, z ufnością, z rozkoszą, z nadzieją!
O oczy twoje!
Patrzę w nie, patrzę oszalały, szukam w nich wyznania rozkoszy, a oto tajemny ich błysk sny moje precz płoszy, i mękę moją w ból krwawy zamienia.
Czyż nigdy?
O czyż nigdy nie mam zaznać pieszczoty twych oczu, na myśl o której szaleje me serce, płomienieje dusza i pada, pada na dno marzeń zatracenia“.
— Pan koresponduje, panie Tadeuszu, z panem Stalińskim, prawda? —
— Co? co? co? co?
Co?
Straszliwy śmiech zawył mu nagle w sercu. Więc to dlatego? dlatego? dlatego ona mnie zatrzymała? To znaczy... że byłem jej znowu na chwilę potrzebny. Jak wierny niewolnik...
Śmiech huczał mu w sercu, wył i pluł plugawemi słowy.
Ale to tylko w sercu...
Na twarzy miał uśmiech uprzejmy, głos obojętny, chłodny lecz spokojny:
— Tak jest. Lecz na mój ostatni list, wysłany dość dawno, nie mam dotąd żadnej odpowiedzi. —
— Więc pan o niczem nie wie? —
— To znaczy?
— O śmierci jego ojca... —
— Wiem. —
— I o jego pojedynku... —
— Nie pierwszy raz słyszę. —
— Tak, miał pojedynek — wyrzekła głucho i leży chory, raniony. Niech pan do niego napisze, panie. Trzeba go trochę rozruszać. —
— Aha! —
Zrozumiał.
Było to to samo przeraźliwe: aha!, które po raz pierwszy posłyszał tu, w tej samej kawiarni, kiedy rozmawiał z nią po raz pierwszy.
Zrozumiał. Oh, doskonale to pojął:
Ona musiała to, chociażby tylko to, głośno wypowiedzieć, bo ból i niepewność szarpie i męczy jej duszę.
A on?
„Oh, oszaleć!
Te oczy, te twoje cudne oczy...
Czyż nigdy?“
Nigdy! Nigdy! Nigdy! huczało mu w sercu, i mąciło myśli. Wstał ciężko z krzesła, skłonił się jej głęboko, pocałował w rękę:
— Dobrze. Napiszę. A teraz już pójdę: czekają na mnie. —
— Pan jest bardzo dobry, panie Tadeuszu — szepnęła cicho — proszę o mnie pamiętać. —
— Zawsze. —
Czuł, że z tego słowa żywa krew trysnąćby mogła. Pobladł na tą myśl, zachwiał się prawie, i skłoniwszy się jeszcze raz, odszedł szybko.
Burza w nim wrzała, i czuł, że w jakikolwiek sposób musi ją wyładować.
Podszedł szybko do dość milcząco zachowującej się artystycznej gromadki, i rzucił przez zęby, z półironicznym uśmiechem:
— Cóż do djabła! jeszcze tu u was chmurno? Kelner! Wódki dla wszystkich! Będziemy pić, granda! —
Spojrzeli na niego zdziwieni. Zamienili się szybkiemi, porozumiewawczymi spojrzeniami, i Saski powiedział łagodnie:
— Siadaj, Tadek. Nie szalej. Poco się mamy upić? —
— Ja ładnie muszę wyglądać — przemknęło Rudzkiemu przez głowę — skoro ten już zauważył. Usiadł i mówił chrapliwie, a zdawało mu się, że mówił swobodnie:
— Właśnie, że się chcę upić dzisiaj! Upić, do dyabła, i śmiać się!
— Co tobie jest?
— Wódka jest! —
Kelner stawiał właśnie tacę z kieliszkami na stole.
— Wódka jest — powtórzył sennie, i nagle przesunął ręką po czole — poczekajcie, coś mi się klei... — przymknął oczy, poczem rozchylił je rozgorzałe. Śmiech huczał i wzbierał mu w sercu, i cisnął się na usta. Wykrzywił je jakimś dziwacznym uśmiechem, i jął mówić z cicha, lecz głucho, ostro, przejmująco:

— Wódka jest, chłopcy! Los mi wpędził ducha
W otchłań pragnienia! Żar mi w sercu bucha!
Wódka jest, chłopcy! Chcę śmiać się i upić,
Wypędzić myśli, zapomnienie kupić!
Śmiać się i bawić! Niechaj świat się wali,
Niechaj-że w duszy ból jak płomień pali,
Niechaj się serce z tęsknoty rozpęknie —
Śmiać się najlepiej! Może się człek zmyli
I wpośród śmiechu trwogą swą zajęknie
I wtenczas — w krótkiej jako mgnienie chwili
Pozna, że lepiej... śmiać się! Ha! ha! Przecie
Śmiech jeszcze jeden nie zgłupiał na świecie!

Wódka jest, chłop... —
Spojrzał nagle na zdziwionych i zaskoczonych, obłędnie rozszerzonemi oczyma, zachłysnął się, zachwiał, i opadł twarzą na marmurowy blat stolika.
Rzucili się ku niemu wszyscy naraz, — czuł ich poczciwe dłonie na swej obolałej głowie, — słyszał ich wzruszone, drżące niespokojne głosy, chciał podnieść się, uspokoić, lecz mu zbrakło siły. —
Dwie pałające łzy spłynęły mu wolno z oczu, i sercem jął szarpać spazm ostry, gwałtowny, palący...
A teraz — zbudziła się jakaś myśl rozpaczna — co będzie? Znów to samo? Znów?
Znów... ta przeklęta melancholia... smutek... zniechęcenie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.