Szały miłości/I/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Szały miłości
Wydawca Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka
Data wyd. 1923
Druk Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku
Miejsce wyd. Białystok; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


5.

Zofja wróciła do Krakowa przed połową stycznia.
Radosny, rozentuzjazmowany nastrój jej duszy poszarzał nieco i zatlił się pewnym niepokojem, pod wpływem ostatnich listów Stalińskiego. Nie były chłodne, lecz nie były też tak płomienne jak jego pocałunki, nie były obce, lecz jakby nieco dalekie i mało bardzo znane, i miały w sobie niepokój, czy trwogę, czy ból...
Nie wiedziała...
Ale czuła, a właściwie przeczuwała, że coś mu się stać musiało, że serce jego targa się w jakimś niepokoju i drży, i przez to nieco się od niej oddala. A na tę myśl serce jej zapalało się płomieniem mściwego gniewu, i pierś się burzyła namiętnie:
Kto jest przyczyną jego niepokoju, kto? O, potrafiłaby go odsunąć, pokonać, przegnać precz za progi!
Niechby przyjechał i ból swój jej opowiedział, z niepokojów i trosk się wyspowiadał. O gdyby! Umiałaby go w sen odpoczynku ukołysać, czarem pieszczot zapomnienie dać, pocałunkami żar w jego oczach od nowa obudzić...
I w zapamiętaniu tej swojej jedynej miłości żyła niejako w ustawnym śnie marzenia, w ustawnem, a coraz niecierpliwszem, coraz bardziej pragnącem czekaniu.
Serce jej nie znało już dzisiaj innych uczuć i innych porywów, prócz wspomnień najdokładniejszych o nim, prócz marzeń najczarowniejszych, prócz snów najpłomienniejszych o nim.
Dusza jej zaniosła się w ten zaświat swój i zdziwiona niem i zaczarowana trwała w nieustannem niejako zachwyceniu, bielała i stawała się coraz bardziej skrytą, namiętną i tajemniczą.
Miłość — weszła do niej — niby wiosna w las...
Wszystko, co było w pączkach, wszystko, co żyło ciche i rozkwitu z trwogą oczekujące, wszystko, co niedawało znaku ni mocy ni piękna swego, — rozbłysło nagle siłą urody niepojętej, rozpłomieniło się barwami przecudnemi, i jęło lśnić i błyskać niby łąka ranną rosą pokryta w promieniach wschodzącego słońca.
To dla niego, to tylko dla niego! — szeptały radośnie jej usta, — dla niego pieśń rozkwitu mej duszy, dla niego serca zachwyty i czary, myśli i marzenia, sny i uniesienia!
Dla niego to wszystko, dla niego i tylko dla niego!
Miłość dla niego! Wiosna mego ciała dla niego! Piękne są moje nogi, piękne piersi, piękne me ramiona i szyja, i oczy najpiękniejsze!
Dla niego! dla niego! dla niego!
Oh! tylko dla niego!
Szła do swego pokoju, siadała na „pamiętnej“ kanapce, przymykała oczy, i zapadając w upojny stan rozmarzonego snu, po raz niewiadomo już który przeżywała wszystkie spędzone tu z nim chwile...
Śnieg padał za oknami dużemi płatkami, powiew wiatru szybami podzwaniał żałośnie, huczał głucho i monotonnie odgłos życia miasta, — a ją otulała dobra, błogosławiona cisza — i z serca wykwitał powoli purpurowy marzenia kwiat...
O gdyby...
O gdyby już tu był...
Gdyby mogła widzieć jego jasne oczy, słyszeć bicie serca w ciszy, w oddech się jego z rozkoszą wsłuchiwać, — i całować, całować, bez końca całować...
O gdyby...
O gdyby już tu był...
Wzięłaby pęk róż w rękę, klękłaby u kolan jego tak jako wtedy, lecz miast te róże rzucić mu na piersi, wtuliłaby w nie usta, przymknęła rozgorzałe oczy, i cicho cichutko szeptała:
Całuję róże białe i purpurowe, całuję namiętnie, by tylko one, prócz ciebie, rozkosz tych pocałunków znały! Weź teraz te róże do domu swojego — i zachowaj je, o miły! Może kiedyś, kiedyś, po latach zbyt długich, zaschnięty płatek znajdziesz w kartach książki i pomyślisz z szczęsnym wspomnienia uśmiechem:
— Ona całowała ten płatek... A były jej usta cudne, od róży cudniejsze, słodkie, czarowne, pragnące! —
A potem każdą różę całując po kolei, podnosiłaby do ust jego, wargi jego nią niby pieszczotą muskała, i oczyma całowała oczy jego...
O gdyby
O gdyby już tu był...
...Bez końca odczytywała krótkie listy jego.
Pod słowa proste, a nawet czasem szare, podkładała potęgę swojego uczucia, rozjaśniała je tajemnem znaczeniem marzenia niby czarodziejskim znakiem, i ufała, kochała wierzyła...
Szły dni...
Tęsknota jej rosła, potężniała i piękniała, i była niby kwiat wieczny, kwiat rozkwitem swym ustawno jaśniejący, i przepychem cudny, i pokusą mocny...
Rozkoszą była ta tęsknota i męką serdeczną, bólem i radością jasną, godziną snów błękitnych i marzeń płomiennych, chwilą uniesień, buntu, pieśni i upadku...
Zanosiła się jej dusza w zaświat swój radośnie, i tylko przemocą ściągana wracała do zwykłego, szarego dnia bytu. Ale wówczas w oczach jej tajemnych pozostawał żal cichy i głęboki, i wyraz jakgdyby bardzo dziecinnego zdziwienia i trwogi.
Wyraz ten zawsze widział w jej oczach Rudzki ilekroć przychodził na krótkie do niej rozmowy.
A pokochał ją on młodem sercem swojem silnie i namiętnie, pokochał, jak kochają ci ludzie, którzy raz tylko w życiu kochać mogą, i szalał za nią chwilami w obłędzie, i modlił się do niej modlitwą cudowną — kochał do zatracenia.
Lecz przychodził do niej cichy i spokojny, nawet na pozór dosyć obojętny, niby przyjaciel życzliwy a szczery, który lubi i ceni jej towarzystwo, zachwyca się poufną i szczerą rozmową.
Rozumiał, że miłości jej łatwo nie zdobędzie, i nie okazywał też swojej, szczęśliwy, że choć w oczy jej spojrzeć może z uśmiechem, ustami ręki jej dotknąć łagodnie, i hymny duszy swojej cicho jej spowiadać...
...A że pieśni te tęsknotę śpiewały serdeczną, że były pełne ognia jasnego i żaru snów płomiennych, więc słuchała ich chętnie o zmroku godzinie, i dziękowała mu długim, przecichym uśmiechem, który łaską błogosławionej zorzy w duszę jego spływał, i serce jego namiętne na dni wyczekiwania hartował.
Był w tej jego miłości blask słońca gorący, kiedy, widząc, że nie uważa, patrzał na twarz jej długo oh! długo, postać jej całą wielbiącem a płomiennem obejmował spojrzeniem, i zaklęcia szeptał żarów pełne, i oszalałe pożądaniem słowa.
A był w tej jego miłości chłodny blask księżyca, kiedy znużony daremnem czekaniem, umęczony dziką pieśnią rozkochanej duszy, patrzał na nią z bólem nieledwie, z łagodną, spokojną prośbą. Melancholia była wtedy w jego cudnych oczach, i chmura zadumy na czole. Uśmiechał się — a z uśmiechu tego szła gorycz i żal, oddanie i pokora, nadzieja, i jeszcze, jeszcze nieuchwytne zwątpienie...
Dnia pewnego utrudzony monotonną pracą, znużony i do dna stęskniony za nią, przyszedł, i ujrzawszy ją cudną a tajemną, jak zwykle, nie uśmiechnął się na przywitanie i nie podniósł na nią serdecznego wzroku. Jakaś gorycz nagła i niewytłomaczona zalała mu nagle duszę, i ścisnęła serce. Siadł me powiedziawszy słowa, i patrzał uparcie w fantastyczne rysunki i linie tureckiego dywanu, zaścielającego całą podłogę. Myślał, że to przecież dobrze jest mieć dużo pieniędzy, robić tylko to, co piękną i szlachetną pracą (bo i ta przecież, wbrew przysłowiom, poniżyć może człowieka), móc kupować piękne kwiaty, zasypać niemi pokój — i marzyć wśród nich upojną wonią pijany, dumać, dumać i snuć najpiękniejsze sny...
Myślał tak, i dziwił się, że tak właśnie myśli, dziwił się swym nowym, marnym pragnieniom, i czuł się dziwnie sam, dziwnie od tej, tak blizko od niego stojącej, daleki, i tak bardzo, bardzo znużony...
Zofja stała przy oknie przeglądając przyniesioną przez Rudzkiego książkę, i miała jak zwykle, zadumę na swem bladem czole, czar i tęsknotę, tajemniczość w oczach.
Spojrzała wreszcie w stronę swego gościa, i zapytała żartobliwie, lekko:
— Poeto słońca! Skąd chmury na czole twojem? —
— Wicher je nawiał północny, a raczej wściekła, nudna, przeklęta praca redakcyjna. —
— O zdziwiła się Zofja — a snów dziś nie było? (Snami nazywała krótkie utwory Rudzkiego, które jej stale odczytywał).
— Miałem. —
— Więc proszę powiedzieć. —
— Rudzki spojrzał na nią długo, smutnie i z goryczą, a potem, przymknąwszy oczy, i lekko odchyliwszy głowę, jął mówić z pamięci, cicho i tęsknie, do wtóru snom swoim, do rytmu swej krwi.

...Dziś znów sen miałem...
Ponad górskie stoki,
Nad ośnieżone ostrych skał krawędzie,
Z chmur czarnych walcząc potężnym nawałem,
Krwią purpur barwiąc zszarpane ich boki —
Wschodziło słońce.
Na jego przyjście — wieścił się cud wszędzie:
Szczyty strzeliste spłonęły błękitnie,
I białe zbocza rumieńcem gorące
Stały się znagła — jak zjawy przecudne!
Potworne kłęby płynących wkrąg chmur
Zastygły w złocie i w ogniach purpury,
Powietrzem pędził promienisty sznur,
Zawisł na szczytach i owinął góry!
O morze świateł! Ty piękno nie: złudne!
Kiedy moc twoja jako kwiat rozkwitnie,
Pieszczotom słońca swój kielich oddając —
O morze świateł — panujesz nad głuszą!
Pustynie tobą wraz stają się ludne,
Ręce się prężą — nie dosięgną. Szczytnie
Panujesz światło. — o sny me — o duszo...!
— — — Wschodziło słońce...
Nad doliną cichą.
Zawisnął promień — i wnet śle swe gońce:
Promyki małe na kropelkach ros
Grają podzwonne — cicho — cyt, — cicho... cyt...!
Leciuchny płynie srebrzystej gry głos,
Szemrze i płynie w różowy hen świt...
Cicho... cyt... cicho... cyt...
Kwiaty się budzą i szmerem — upojnie —
Ślą sobie dźwiękiem pozdrowienia srebrne...
Motyle wstały. Płyną, płyną rojnie
Barwne, szemrzące, cichutkie powiewne...
Cyt... grają perły: na perełkach ros:
Wydzwania promień swój przedziwny głos:
Za dawnych, dawnych lat
Gdy żyła wiara złud,
Jak pięknym był ten świat..!
Jak łatwym wszelki cud...! — — —
— — — Wiatr się obudził... Postój straszny gończe:
Nocą ty szybuj na lot...!
Zerwał się wicher! Jak pustynny grzmot
Runął nad góry w promieniste słońce!
„Hej! ty się zaćmij jasno — gorejące,
Ty nie graj i nie dzwoń na świt!“.
...Noc... Wicher chmury skłębił w czarne zwoje,
Zakrył wraz słońce i promieni roje
Rozpędził jakby w myt...
... o... słońce...

Noc. Wicher wyje; a w chwili milczenia
Deszcz w okno moje dzwoniąc gwarzy słowo:
W śnie co się marzy, nic w życiu nie zmienia, —
Jeno noc czarów jest iście różową...

Umilkł nagle, jakgdyby coś chciał jeszcze powiedzieć; otworzył szeroko przymknięte dotąd oczy i patrzał długo, długo w dal dziwną, w dal nieistniejącą, tęsknotę miał w tych jasnych, chociaż gdyby łzami przyćmionych lekko oczach, i ból utajony. Nie patrzał na Zofję; nie chciał zobaczyć w jej oczach tęsknoty, by nie pomyśleć, że ona tęskni, tęskni nieodwołalniej niż on i bardziej może, lecz tęskni za... innym...
Trwało milczenie.
Zofja, siedząc przy oknie, z opuszczonemi wzdłuż ciała rękami, drgnęła nagle, i Rudzki usłyszał jej szept tęskny i cichy, a prawie niezrozumiały:
— Jeno noc czarów jest iście różową... —
— Co, pani? —
Odwróciła głowę, i spojrzała nań z łagodnym, życzliwym uśmiechem:
— Pan — rzekła poważnie — cierpi wprost na nieuleczalną tęsknotę za słońcem, co? —
— Nie wiem — odpowiedział powoli, jakby ważąc słowa — nie wiem, czy nieuleczalną. Lecz to wiem, że zima mnie przygniata, męczy, zima — urwał, chciał powiedzieć „serca“, lecz nie miał odwagi.
Patrzał na nią, jakby patrzał na owo „upragnione słońce“...
A Zofja, która żyjąc w swym zaświecie czaru, miłości jego nawet nie podejrzewała, rzekła swawolnie, z uśmiechem:
— Poeto, pan powinieneś się koniecznie zakochać... —
— Zakochać? — opuścił głowę i zadrżał dość silnie — a może się już zakochałem? —
— O... —
— Może... —
— To pewnie — uśmiechała się wesoło, nie spostrzegając jego wzruszenia — ma pan już jaki sen miłosny? —
— Może... —
— Oh, proszę powiedzieć! Ja tak lubię miłosne poezye. —
Patrzał na nią lekko przymrużonemi oczyma, do których wolno, wolno nabiegały łzy. Ręka mu drżała nerwowo, i pierś z trudnością chwytała powietrze. Pochylił ciężko głowę, wpatrzył się znowu w fantastyczne desenie dywanu, i począł mówić tak, jak szły same słowa, jak je krew wzburzona z serca wyrzucała:

Zapomnieć o tem? przecie to sen jeno,
Że ktoś na serce ukojne kładł dłonie, —
I dążyć znowu, gdzie mnie czucia żenią,
Za tym rozkazem, co mi w duszy płonie?

Zapomnieć o tem? Choć te cudne oczy
Świecą nademną w zwątpienia pomroczy,
A uścisk dłoni pali jak tęsknica,
A sen ten o niej duszę wciąż zachwyca!

Zapomnieć o niej? Więc zatrać się w świecie!
Potargaj różę biedną i jedyną!
A kiedy los ci i resztę rozmiecie,
To powiedz wtedy, że to twoją winą!

Zapomnieć ciebie? Jesteś tak rozrzutna,
Żeś mi nie patrząc — kwiat rzuciła cudny!
Z twego uśmiechu — dusza moja smutna,
Z twego spojrzenia — sen śni mi się złudny!

Z twego uśmiechu... Pomnij, że nie trzeba
Żadnej radości wieścić nadaremno...
Z twego spojrzenia... — Żal bierze, gdy z nieba
Zniknie słoneczko... i wokoło ciemno...

Z twego uśmiechu... pomnisz, ty: jedyna...
Gdy sen się w duszy...

Głos mu zadrgał, zafalował, napełnił się łzami — i zamilkł. Twarz poszarzała smutkiem niepokojem, i spłoszone oczy szukały jej oczu...
Lecz Zofja nie zrozumiała.
Głos Rudzkiego był w jej zaświecie głosem jej własnym, i słowa jego wolą swej miłości posyłała w dal... ku niemu...
Przysłoniła głowę ku szybie, patrzała w niebo szare i smutne, z którego sypały się bez przerwy srebrne płatki śniegu — i szeptała: nie zapomnieć, nie zapomnieć, nie zapomnieć mi nigdy o tobie...
Rudzki spojrzał na nią nagle szeroko otwartemi oczyma.
Nie wiedział, co znaczy jej milczenie, lecz pojął, że mówił nadarmo...
Pochylił więc jeszcze niżej, niż poprzednio, głowę, i słuchał buntu myśli, co wrzały niesfornym, swym głosem:
Oh! mieć ją!
Jedną, jedyną jej miłość posiadać... to wszystko....
Oh! mieć ją!
Za jedną, jedyną godzinę jej miłości zapłacić męką lat, cierpieniem choćby nawet życia całego, za jedno jej spojrzenie kraść i zabijać, za jeden jej pocałunek palić, niszczyć i mordować!
Nieznane mu dotąd straszliwie mocne podniecenie buchnęło do mózgu, zalało go krwi falą, i wzniecać jęło przerażające, okrutne obrazy.
Ściągnął swoje brwi królewskie, zaciął wargi, naprężył całą siłę woli — i ocknął się do dna wyczerpany.
Spojrzał na Zofję...
Stała nieporuszona, z czołem opartem o szybę, z rękoma opuszczonemi bezwładnie wzdłuż posągowych linji swego ciała.
— Tęskni — wyszeptał nieledwie z rozpaczą.
Wstał cicho, bezszelestnie przesunął się przez pokój, przy drzwiach dopiero przystanął i tam się odwrócił.
Wzrok jego pełen był żalu, smutku i goryczy...
Ona ma swoje wspomnienia cudne i sny płomienne i nadzieje złote... a ja?...
Poszedł w noc chmurną, wietrzną i zawiejną, i szeptał cicho przeklinane słowa:
...Melancholia, tęsknota, smutek; zniechęcenie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.