Syn pana Marka/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Syn pana Marka
Podtytuł Szkic z życia wiejskiego
Pochodzenie „Ognisko Domowe“, 1875, nr 25-33
Redaktor Bronisław Przyrembel
Wydawca Bronisław Przyrembel
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Była już jesień.
Piękna ta pora roku, przynosząca ludziom złote ziarna zboża i smaczne owoce, miała się ku końcowi, zasępiając od czasu do czasu jasny horyzont niebios szarą chmurką... lub też unosząc ponad polami długie białe nitki, zwane babiem latem.
Niech co chcą mówią ludzie, ale jesień, to najpiękniejsza pora roku, bo wiosna nierozdzielonym węzłem złączona jest z przednówkiem, lato jest porą sianokosów i żniwa, a przez to potrzebuje massę drobnych na wypłatę robotnikom, a jesień złota jesień, napełnia puste stodoły i kasę rolnika, opustoszałą podczas dwóch pór poprzednich.
Nie potrzebujemy dodawać, że niniejszy pogląd na pory roku, jest skreślony z tego punktu widzenia, z jakiego zapatrują się zacni nasi pracownicy ziemi — ci poczciwi ludzie, których życie jest nieustającem pasmem operacyi finansowo-kredytowych, tranzakcyi zbożowych podług kursów przyszłości i układów z bankierami jeżdżącymi na dwukołowym wózku, zwanym pospolicie biedą.
Dla ludzi oddychających świeżem powietrzem wsi, jesień ma jeszcze wiele innych przymiotów, z których najwyraźniejszym jest ten, iż projekty wiosenne i letnie jeżeli urzeczywistniają się kiedy, to tylko w jesieni.
Wszystkie ważniejsze sprawy rodzinne zależne od stanu funduszów, wtedy najczęściej załatwiać się pozwalają.
I pora ta nietylko wywiera wpływ na tak zwanego obywatela ziemskiego, osiadłego na małym lub średnim folwarczku, ale i w życiu kmiecim gra rolę bardzo ważną. Kto miał sposobność przeglądać statystykę małżeństw wieśniaczych, ten nie mógł zapewne nie zauważyć, że najwięcej związków zawiera się w Październiku i Listopadzie. Jest to zresztą bardzo naturalnem, w tej bowiem porze każdy kmieć ma już zgromadzone na całą zimę zapasy, i pierwsze chwile małżeństwa może przepędzać bez wielkiej troski o tę alfę i omegę wszelkich dążeń człowieka, to jest o chleb powszedni.
I dla naszego bohatera jesień na swoich skrzydłach miała przynieść ową godzinę, w której musiał opuścić malownicze okolice Wólki, i powędrować między ludzi obcych, daleko, aby wedle postanowienia rodziców, rady wujaszka i sąsiadów, pracować na owoce, które miał kiedyś w przyszłości spożywać.
Pani Markowa już od owego wieczoru od owej pamiętnej kolacyi, na której tak się podochocono, że nawet prezes Gzubski całował marszałka Sapajłę, żyła tylko jedną myślą.... myślą zobaczenia kiedyś Czesia dyrektorem fabryki.
Nieraz we śnie widziała obrazy piękne i zachwycające. Śniło jej się, że przyjechała w odwiedziny do Czesia, że przyjmował ją w eleganckim apartamencie, że przychodzili do niego podwładni po dyspozycye, a on im rozkazy wydawał głosem donośnym. Bo i dlaczegoż miałby mówić cicho, kiedy jest dyrektorem a jego żona dyrektorową?... I śniła dalej pani Markowa, jak pieściła wnuków i wnuczki, a potem wracała do domu, wioząc kilkanaście głów pysznego rafinatu synowskiej roboty, dla siebie i sąsiadów, wioząc cały worek cukru lodowatego i owsianego dla dzieci, wyobrażała sobie, jak to wszystko rozdawać będzie, i jakie pochwały dla Czesia swojego usłyszy....
Poczciwa matka, onaby i świat cały cukrem rada była zasypać, aby tylko dla swego pierworodka pochwałę usłyszeć, aby każdemu z dumą powiedzieć mogła: to mój syn, moja pociecha, mój dyrektor.
Z tych marzeń budził panią Markowę zegar z kukułką i zwykłe codzienne kłopoty, przy których umiała jednak ta kochająca matka śnić na jawie i prząść dalej nitki marzeń złotych, nitki długie, błyszczące, które dla niej nigdy końca mieć nie mogły.
Zbliżała się chwila stanowcza, godzina odjazdu. W wilią tego dnia, ksiądz Symforyan mszę na intencyą Czesia odprawił, i około godziny 11-ej powrócono do domu. Pan Marek zajęty był dyspozycyami, które wydawał Onufremu, zajęty był liczeniem pieniędzy na drogę i myślą o tem, aby w trzydziestomilowej podróży niczego nie zabrakło, aby nic po drodze nie kupować, ale mieć wszystko z sobą, jak porządnym ludziom przystoi.
Na wspólnej naradzie jaką między sobą państwo Chojnowscy odbyli, postanowiono, że matka Czesia do cukrowni odwiezie, i z tego tytułu miał pan Marek większy kłopot — gdyż wyprawienie żony w podróż tak daleką, wymagało sporo zachodu, i składało na jego barki całe brzemię gospodarstwa kobiecego podczas jej nieobecności.
Pan Maciej z Woli Wrzeszczącej, człowiek bywały i mający bardzo rozległe stosunki, napisał do dyrektora cukrowni list po niemiecku, w którym rekomendował Czesia jako dobrego i pracowitego chłopca, upraszając o przyjęcie go do fabryki, oraz o ojcowską opiekę, i nadzór nad ukochanem dzieckiem swojego sąsiada.
Z tym to listem, pieniędzmi i Czesiem, miała pani Chojnowska opuścić Wólkę, i ruszyć w daleką drogę, aby zacząć budować fundament synowskiej przyszłości.
Pan Kapitan dawno już odjechał do Sowich-Głów, i od owej pory jeden tylko list napisał do siostry, zachęcając ją do wytrwania w powziętem postanowieniu, i radząc, aby je o ile można najprędzej przyprowadzić do skutku.
I tak się wszystko złożyło jakoś powoli, że wyjazd o którym sąsiadki powątpiewały potrochu, nieodwołalnie miał nastąpić. Dzień na to przeznaczony był ma się rozumieć dniem sobotnim, gdyż pan Marek szedł za tradycyą, a ta tradycya zwyczajów podlaskich, nakazywała wszystkie ważniejsze przedsięwzięcia rozpoczynać w soboty.
W sobotę tedy rozpoczynano w Wólce orkę, siew, sianokosy i żniwa, w sobotę wyjeżdżał pan Marek do miasta gubernialnego płacić podatki i robić sprawunki, w sobotę brał ślub, jednem słowem, wszystko co ważne rozpoczynał. Jeden był tylko wyjątek. Jeśli wypadło mu sprzedać zboże, lub pożyczyć pieniędzy, to tego nie czynił w sobotę, stosując się w tym razie, jak i każdy szlachcic, do przepisów mojżeszowych, które obywatel ziemski volens nolens do pewnego stopnia obserwować musi.
Już w piątek wieczorem Onufry miał nasmarowaną brykę, konie dobrze nakarmione, wór z obrokiem gotowy i tak obficie napełniony, ażeby mógł na cały tydzień wystarczyć. Tłomok z rzeczami i całą wyprawą Czesia również był zapakowany i zapięty, tylko jeszcze pani Markowa lokowała w pudełku kapelusz przypominający klomb z ogrodu botanicznego, a kucharz Jacenty układał zapasy żywności w ogromnej kobiałce.
Nazajutrz miano ze wschodem słońca wyruszyć, przeto nie zasiadywano się długo i wszyscy poszli spać nie wyłączając Czesia, który miał wielką ochotę zajrzeć jeszcze do psiarni i do stajni, aby pożegnać na długo Zagraja, Arfę i Dogonia, z któremi tyle chwil przyjemnych w lesie przepędził, aby pożegnać deresza i kasztankę, a nawet i bułanego, który chociaż się potykał, miał jednak dla naszego bohatera więcej widoku, aniżeli owo dyrektorstwo in partibus in fidelium, w które wszyscy wierzyli, a o którem tylko on jeden.. powątpiewał.
Wszyscy zasnęli, wszyscy marzyli, i naturalną rzeczy koleją, obudzili się wszyscy.
Jasne słońce oświeciło scenę pożegnania odbywającą się na ganku, ptaszki słyszały odgłos pocałunków i płacz młodszej generacyi państwa Chojnowskich. Wreszcie pani Markowa z Czesiem zasiadła na bryczce, Onufry się przeżegnał, śmignął biczem na krzyż, i ruszył wolnym kłusem.
Po chwili, Wólka i cały obrazek rodzinnego gniazdka zniknął z przed oczu Czesia, a każde drzewo przy drodze zdawało mu się jakiemś fatalnem widmem, wydzierającem go z ukochanego ustronia, rzucającem w jakąś tajemniczą przepaść, zwaną przyszłością.
Dyrektor in spe zapłakał. Zapłakała i matka wzruszona łzami dziecka, a stary Onufry przez długoletnią służbę upoważniony niejako do pewnej familiarności, odwróciwszy się do państwa, powiedział:
— Bo i po co, przez urazy Jaśnie pani, — wywozić panicza do tych ta niemców, co nie przymierzając, kiejby żydy szwargoczą a może nawet, Panie odpuść, i nie chrzcone bestye....
Pani Markowa pod wpływem rozczulenia i łez synowskich, stała się skłonną do zwierzeń.
— Bo widzicie, rzekła — panicz się tam wyuczy, a potem będzie miał swoją fabrykę, i będzie bogaty.
— Ha, cóż, ja tam moim głupim rozumem tego sobie rozkalkulować nie umiem, światu nie widziałem, tylko zawdy przy tych koniskach, ale mnie się widzi, że to jakoś dla panicza nie pasuje.
— Dla czego?
— A dyć, przecieć i nasz pan u niemców się nie uczył, a dla tego dobry gospodarz jest, i ziemia mu rodzi, a żydziska pieniędzy dowożą.
Pani Markowa zamyśliła się głęboko, i gdyby ją w tej chwili zapytano, kto ma słuszniejszą racyę, czy pan Władysław, czy stary Onufry, nie wiedziałaby co na to odpowiedzieć. Zasępiła się twarz poczciwej kobiety, a myśl jej pobiegła napowrót do Wólki, gdzie jeszcze siedmioro, jak nazywała, drobiazgu zostało, i gdzie został pan Marek, którego po swojemu, ale serdecznie kochała.
Trzy dni i trzy noce jechała pani Chojnowska z synem, aż dnia czwartego ukazała się przed niemi ładna wioseczka o murowanych budynkach, nad którą z jednej strony wznosiła się wieżyczka kościołka, z drugiej zaś wysoki, dymiący czerwony komin fabryczny.
W tej wiosce kuzyn daleki pani Markowej ksiądz Roman był proboszczem, do niego więc na plebanię zajechali nasi wędrowcy, a pokrzepiwszy zwątlone podróżą siły i otrzepawszy z kurzu, udali się w stronę cukrowni.
Ksiądz Roman ofiarował się wprowadzić ich do Dyrektora, z którym żył w ścisłych stosunkach, i kiedy szli opowiedział im wiele o owym niemcu, który opuściwszy swój kraj był biednym bardzo, a dzisiaj ma już sporo grosza, i ciągle jeszcze przyrabia. Opowiedział iż w cukrowni jest kilku praktykantów, którzy płacą za naukę, i od świtu do nocy pracują; mówił, jak tam wszystko idzie porządnie i systematycznie, jaki ład wzorowy panuje. W miarę jednak jak ksiądz Roman mówił, twarz pani Markowej przybierała wyraz coraz smutniejszy, ponieważ serce matki przeczuło i zrozumiało, że w fabryce mniej niż gdzieindziej zważają na obywatelskie dzieci, i że jej synek będzie uważany na równi z każdym innym pracującym, bez względu na to, iż rodzice jego mają Wólkę, a wujaszek Sowie Głowy i stopień kapitana w armii Austryjackiej. Skutkiem tych rozmyślań, z pewnym niepokojem dotknęła klamki mieszkania dyrektora; lecz kość już była rzucona, cofnąć się nie wypadało.
Weszli wszyscy do elegancko umeblowanego pokoju. Za stołem zarzuconym księgami i rachunkami, siedziała figura szczupła, z orlim nosem i rudemi faworytami. Na widok przybyłych, jegomość ten podniósł okulary na czoło i wstał z fotela, zapytując wzrokiem czego żądają.
Ksiądz Roman podawszy mu rękę rzekł:
— Przedstawiam panu dyrektorowi moją kuzynkę i jej syna z Wólki...
Pan dyrektor skłonił się sztywno, i milcząc wskazał krzesło swym gościom.
— Mamy tu do pana dobrodzieja list, od pana Macieja mego sąsiada — rzekła pani Markowa podając pismo.
Dyrektor usiadł i czytał w milczeniu, po chwili zaś skończywszy czytanie — rzekł do pani Markowej wskazując na Czesia.
— Ten młody człowiek chce być u nas praktykantem. To dobrze. Mamy jeszcze dwa wakujące miejsca....
— Pani zna nasze warunki....
— Chciałabym — rzekła pani Markowa, żeby mógł jak najprędzej zostać dyrektorem.....
— No — rzekł niemiec — niech on się uczy, zostanie u nas trzy lata, pani będzie płaciła trzysta rubli za każdy rok, a on będzie miał stancyę, wikt i naukę. Pani zapłaci z góry za rok.
— Ale panie dyrektorze, chciałabym także żeby syn mój doznawał pewnych względów, jakie słusznie należą się....
— O tak — przerwał dyrektor — on będzie u nas robotnikiem, po trzech latach może dostać małą pensyjkę, on będzie mieszkał w fabryce, i ja przeznaczę mu zajęcie...
— Proszę pana łaskawego — odezwał się Czesio, a często będziemy chodzili na polowanie? — przecież tu macie zapewne las.
— O, my mamy tutaj różne rzeczy, mamy kotły, prassy hydrauliczne, mamy składy, ekspedyujemy mączkę, cukier, melassę — panu to się podoba, to bardzo przyjemne zatrudnienie. Mamy księgi, rachunki, korespondencye — pan się będziesz uczył rachunków i buchalteryi.
Czesio skrzywił się okropnie.
Pani Markowa wydobyła pieniądze, zapłaciła i Czesio został przyjęty jako praktykant do fabryki, w której od następnego dnia miał rozpocząć zajęcie.
Opuściwszy mieszkanie dyrektora, udano się do księdza Romana na obiad, a nad wieczorem matka oblała łzami ukochanego synka, i nastały długie godziny rozstania.
Czesio układał swoje ruchomości w skromnym pokoiku, który mu przeznaczono na mieszkanie, i długo nie mógł zasnąć, debatując nad tem, co mu jutro przyniesie.
Noc już była ciemna, a samotna matka płakała na bryce. Onufry siedział jakoś smutno na koźle, i rzekł po cichu do siebie:
— Pono to chleba z tej mąki nie będzie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.