Syn pana Marka/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Syn pana Marka
Podtytuł Szkic z życia wiejskiego
Pochodzenie „Ognisko Domowe“, 1875, nr 25-33
Redaktor Bronisław Przyrembel
Wydawca Bronisław Przyrembel
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Dawno już w Wólce nie pamiętano takiego ożywienia i ruchu. Wschodzące słońce już wychyliło z za stodoły złocistą głowę, a promienie jego łamały się w brylantowych kroplach rosy na trawnikach i drzewach.
Pan Marek już pojechał w pole, donośny głos pani Markowej brzmiał w kuchni, a pan Władysław spoczywał jeszcze po trudach wczorajszej podróży.
Już Magda i Jagna, dwie freiliny pani Markowej, biegały ze dworu do kuchni i z kuchni do dworu, dźwigając na sobie góry wykrochmalonych spódniczek, czem wprawiały w zadumanie dwóch białych indorów, zostających w widocznem nieporozumieniu z kogutem.
Stary kucharz Bartłomiej w krwawych zapewne zamiarach, przesunął się przez dziedziniec z okrutnym nożem w dłoni i skrył się w zabudowaniach, a po chwili ostry, przeraźliwy krzyk ofiary, manifestował piąty akt jednego z tych dramatów, o których nikt nie pisze.
W kącie podwórza, stróż Walenty rąbał drzewo, panienki biegały tu i owdzie, służba obojga płci zwijała się na wszystkie strony, a sama pani, jak generał podczas bitwy, rozsyłała ordynanse kierujące całą kompanią gastronomiczną, przedsięwziętą dla ugoszczenia jutrzejszej kompanii.
Była to praca nie lada bo pani chciała wystąpić, a zdaje się że w planach szanownej gosposi leżała przedewszystkiem myśl, aby nikt z gości nie był głodny.
Nie był głodny.... pojęcie o głodzie inaczej bo wygląda na wsi. Jadają tam pięć razy na dzień, nie licząc owych przegryzek, przekąsek i zakąsek, konsumowanych chodzący lub stojący, po prostu tylko chyba dla zabicia czasu.
A cóż dopiero, kiedy liczna kompania ma zjechać, i cały Boży dzionek w gościnnym domu przepędzić. Nie lada też kłopot miała pani Markowa; ale że była specyalistką w swym fachu, w gospodarstwie domowem miała zaprowadzony wzorowy ład i porządek, a w wyprawie otrzymała jeszcze po prababce pozostałe dzieło kulinarnej treści, nie obawiała się przeto krytyki łaskawych sąsiadek, i zajęcie swoje traktowała z tą pewnością, która cechuje tylko artystów, posiadających znakomity talent i niesłychaną wprawę.
Wspomnieliśmy o dziele figurującem w inwentarzu wyprawy ślubnej pani Markowej. Nie od rzeczy będzie zatrzymać się na tym punkcie, ponieważ był to manuskrypt nader cenny, i pani Markowa nie oddałaby go za pół królestwa. Cała bowiem tradycya kuchenna dwóch niemal stuleci, przedstawiała się w nim w formie przepisów. Pani Markowa ceniła tę drogą spuściznę, komentowaną i dopełnianą przez prababki i babki, nie ze względu na jej archeologiczną wartość, ale dla niesłychanie ważnych poglądów na sprawy żywota w niej zawartych, i dla tego że już teraz nie rodzą się kobiety z takim duchem inwencyi i znajomością przedmiotu.
Na tytułowej karcie tego rękopismu, domowej fabryki inkaustem, dużemi literami wykaligrafowany był napis: „Thesaurus culinaris, albo gospodyniey wzorowey sekrety, w którym masz specimen ingredyencyey wszelakich, jako i według proporcyi słusznej do pieczenia, warzenia i smażenia zażywać się godzi; przytem w suplemencie znajdziesz sztuki tortarskiej i aptekarskiej sapientiam apteczki domowej nessessitates i różnych innych białogłowskich rzeczy obfitość.“
Ten tytuł, ze względu iż prababek naszych Alwara nie uczono, napisał zapewne jakiś pra-pra kawaler, aspirujący do antecesorki pani Markowej; a jak można wnosić ze stylu, działo się to jeszcze w owym cyklu historyi kulinarnej, kiedy smażono myszki na szałwii, gotowano czarną kapustę z rodzynkami, i pieczono kurów pozłocistych.
Cykl ten odpowiada owej epoce, w której spijano witpachery, rozekery, rywuły i małmazye, a bóle i dolegliwości leczono dryakwią wenecką.
Po tem naukowo-archeologicznem objaśnieniu, każdy z was przyzna zapewne, że gospodyni wykształcona na tak klasycznych wzorach jak zacytowane wyżej przepisy, musiała znać wybornie tajemnice swej sztuki, mogła śledzić za historycznym jej rozwojem lub upadkiem, i że mogłaby z całą znajomością rzeczy, napisać historyę filozofii kuchni.
Chociaż znaliśmy osobiście panią Markowę, nie mamy jednak świadomości, o tem z jakiego punktu zapatrywała się na ten przedmiot, ale to możemy utrzymywać na pewno, że nie darmo w trzech sąsiednich powiatach słynęła jako wzorowa gospodyni, i że sferoidalny ciałokształt tak jej, jak i jej małżonka, brał swój początek z owych właśnie szacownych i starodawnych przepisów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Już słońce było dosyć wysoko, już pan Marek powrócił z pola, a pani załatwiała się w kuchni, gdy pan Władysław otworzył oczy, a powstawszy z łoża, przywdział na pół militarny swój kostyum, i wszedł do stołowego pokoju, gdzie go wszyscy z kawą oczekiwali.
Pani Markowa wyprawiwszy dzieci, uznała że jest to właśnie chwila najstosowniejsza do rozmowy.
Nalała tedy bratu szklankę wyśmienitej kawy, która według zdania znawców, o wiele lepszą bywała w Wólce niż w Warszawie, i zaczęła rozwodzić przed bratem długie jeremiady o swych kłopotach. Przedewszystkiem uznała za stosowne podziękować ukochanemu Władziowi za to, iż był tak dobry i na jej wezwanie natychmiast przyjechał, poczem wypowiedziała mu cel, dla którego go wezwała.
W konkluzyi oboje małżeństwo oświadczyli, iż całą przyszłość pierworodka gotowi są powierzyć w ręce brata z zamkniętemi oczyma, ufając jego rozumowi i doświadczeniu.
Tę prośbę pani Markowa poparła wymownem wejrzeniem, a następnie serdecznym siostrzanym uściskiem.
Było to rozrzewniające tableau.
Pan kapitan w objęciach siostry, niby Mars w uścisku Cerery. A chociaż Mars był nadto szczupły, a Cerera zbyt pełna, jednak pan Marek zachwycał się tym obrazem miłości i zgody braterskiej — łzy rozrzewnienia potoczyły się po jego policzkach, nie mógł się oprzeć sercu, które go ciągnęło, i.... otworzywszy ramiona, objął jednocześnie żonę i szwagra, mówiąc półgłosem:
— Ty mój Władziu... ty jeden... zrobisz z niego człowieka.
Wszyscy którym nie obcą jest wiadomość, że obywatel ziemski ma wrodzoną skłonność do rozrzewniania i sprzedaży zboża na pniu, nie zadziwią się temu rozrzewnieniu pana Marka, tem więcej, że szło tutaj o losy pierworodka, o przyszłość tego, który kiedyś miał być luminarzem i podporą całej rodziny.
Była to piękna grupa.
Wreszcie spleciona w serdecznym uścisku trójka rozpadła się na trzy odrębne jednostki, i potoki wymowy popłynęły z pod wysmarowanych wąsów kapitana.
Przedewszystkiem pan Władysław podziękował za zaufanie, jakiem go zaszczycono, a następnie, wygłosił długą tyradę, w której wyraził, iż pokierowanie losami młodzieńca w dzisiejszych czasach, jest bardzo trudnem zadaniem.
Oboje państwo Markowie kiwali smutnie głowami, a w myśli ich przesunęło się jakieś ponure widmo przyszłości, ukazujące im w nieodległej perspektywie jeszcze czterech infantów, o których kiedyś trzeba się będzie kłopotać.
Dalej, pan Władysław, rozwinął szeroko rzecz o różnych zawodach, mówił o cukrownictwie i o najeżonem cierniami życiu artysty, o medycynie i o literaturze, wreszcie o wielu innych powołaniach i zawodach dających chleb i utrzymanie.
W końcu zaś, zapytał o charakter i usposobienie chłopca, oboje jednak rodzice przyznali się w szczerości ducha, że niebadali swego pierworodka pod względem psychicznym, i że młody ten człowiek nigdy nie objawiał szczególniejszego zamiłowania do jakiej specyalności.
— To tylko Ci powiem mój Władziu, rzekł pan Marek, że strzela jak stary, i preferansa wcale nieźle rozumie.
Nie zadowolnił się jednak tą odpowiedzią pan Władysław, i prosił siostry, żeby go na parę godzin sam na sam z chłopcem zostawiła, a już on usposobienie Czesia wybada, i ostatecznie zadecyduje do czego ma największe zamiłowanie, czy do gospodarstwa, czy do handlu lub przemysłu.
— O co idzie, rzekł pan Marek, każę wam okulbaczyć konie, jedź z chłopakiem w pole, nagadasz się z nim i zobaczysz, że siedzi na siodle jak przyszyty... aż się dusza raduje jaki sprytny do koni.
— Dobrze, odpowiedział pan Władysław, a że co z głowy to i z myśli, więc jedźmy zaraz.
Matka nie oponowała, i rzecz była postanowiona bez apelacyi.
Zanim jednak Onufry przyprowadził dla pana Kapitana wierzchówkę, a dla Czesia lejcowego bułanka, zanim odnaleźli naszego bohatera, który się ani domyślając ważności chwili, wdrapał się na stodołę, aby tam studjować tajemnice architektoniczne bocianiego gniazda; pan Kapitan napił się wódki, zjadł przyzwoitą porcyę szynki i suszonych śliwek na rożenkach, i jeszcze z kwandrans pogawędził ze szwagrem.
Poczem na dziedzińcu zjawił się Czesio, wskoczył na bułanka, i pukając do okna zawołał.
— No, wujku, jedziemy...
Wujek siedząc już na siodle, rzekł do siostry.
— Tylko wrócimy, zaraz ci powiem.
Wreszcie wyjechali za wrota.
Już pan Władysław miał otworzyć usta, aby rozpocząć badanie, gdy Czesio skrobnąwszy prętem bułanka, zawołał.
— Ścigajmy się wujku!..
I zniknął w tumanie kurzawy.
— Dzielny chłopak, pomyślał pan Kapitan, i spiąwszy wierzchówkę pomknął za swoim siostrzeńcem.
Wpadli jak szaleńcy do lasu.
— A co wujku, dobra kasztanka? zawsze na niej jeżdżę z chartami, jak ojca nie ma w domu, bo ten bułanek potyka się trochę i nie lubię na nim jeździć.
— Słuchajno Czesiu!
— Słucham wujka.
— Wróciłbyś się do szkół?
— Niech je tam licho....
— A cóż ty będziesz robił?
— Będę w domu siedział.
— Ale was dużo, a ojcu ciężko, trzebaby pomyśleć o swoim kawałku chleba.
Czesio zatrzymał konia.
— Czemże ty będziesz?
Czesio milczał.
— Może sobie obmyśliłeś jaki zawód... co, nie?
— Nie —
— A czemże byś chciał być?
— Eh! jaki wujek nudny! a ja chciałem wujkowi pokazać.... upatrzyłem tutaj w łozie dzika.
— Przemyślny chłopak, pomyślał pan Władysław.
— A poszedłbyś ty do fabryki?
— On już tutaj siedzi trzy dni, wieczorem wychodzi na kartofle... i znów wraca...
— Co niepodoba ci się fabryka?...
— Ale ja go codzień wypatruję jak wraca, i trzymam go tu dla wujka, jutro zrobimy na niego polowanie.
— Ale jakże z fabryką...
— O!-o-o — widzi wujek, tutaj jest świeżuteńki ślad — widać do dnia musiał wracać z kartofli.
Egzamen szedł trudno, wreszcie na ostateczne zapytanie wuja co do fabryki, Czesio kiwnął głową, poczem zaczął opowiadać o nowowynalezionych przez siebie żelazach, w które już cztery kuny złapał, a piątą z pewnością będzie miał dzisiejszej nocy.
Czesio mówił z zapałem i z techniczną znajomością rzeczy, pan Władysław unosił się w duchu nad pomysłami siostrzeńca.
Gawędząc w ten sposób, wracali powoli ku domowi.
Wujek dowiedział się o różnych trutkach, sidłach i wabikach, co go tak dobrze usposobiło, że przyjechawszy przed dom, zsiadając z konia, rzekł do oczekującej go siostry.
— To będzie znakomity przemysłowiec.
Los chłopca był zadecydowany stanowczo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.