Sylwek Cmentarnik/Część druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Sylwek Cmentarnik
Wydawca Wydawnictwa E. Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Placyda Lirska, w skromném, lecz czystém mieszkaniu swojém, siedziała przy stole, okrytym siatkową serwetą i umieszczonym przed niewykwintną, lecz wygodną i porządną, kanapką. W białych delikatnych rękach trzymała ona szydełkową robotę jakąś, lecz, wciąż od niéj wzrok odrywając, troskliwe i nieśmiałe spojrzenia zwracała ku przeciwległéj ścianie, pod którą stało ładnie rzeźbione, wygodnie bardzo i nawet wykwitnie zasłane, łóżko. Na łóżku, pod kołdrą spłowiałą nieco, lecz jedwabną i haftem przyozdobioną, na poduszkach, powleczonych cienkiém i pachnącém płótnem, leżał Maurycy Lirski, bledszy nieco, niż bywał zwykle, z dwoma, gojącemi się już, lecz jeszcze sinoczerwonawemi, bliznami na twarzy. Z saloniku tego, który był zarazem sypialnią młodego Lirskiego, widać było, przez drzwi otwarte, malutki pokoik, całkiem prawie ciemny i szarzejące w nim łóżko wązkie, z prostych desek zbite, a usłane tak skromnie, że prawie ubogo. Z drugiéj strony dochodziły, z za drzwi zamkniętych, kuchenne odgłosy i zapachy.
Maurycy niecierpliwie rzucił się na swém miękkiem i jedwabiami szeleszczącém posłaniu.
— Moja mamo! — zawołał, — zdaje się, że możnaby pofatygować się, wstać i powiedzieć Marysi, żeby takich smrodów w kuchni nie robiła. Ja tu, nim wyzdrowieję, zadusić się mogę... Niech mi mama flakonik ten z toalety poda..
Nic dorównać nie może szybkości, z jaką Lirska zerwała się z krzesła i do wskazywanéj przez syna toalety podbiegła. Była to mała i zgrabna gotowalnia kobiéca, w wyprawie zapewne od bogatych krewnych przez Lirską otrzymana, lecz teraz okryta przedmiotami, do męzkiego stroju należącemi; pośród których znajdowały się jednak pudełka z ryżowym pudrem i flakony z perfumami.
— Nie ten, nie ten, mamo, — dziecinnym niemal głosem jęczał Maurycy, — tamten, z fijołkową etykietką... przecież!...
Przecież znalazła i podała synowi przedmiot żądany.
— A teraz niech mama idzie do kuchni i Marysię wygderze za to, że taki swąd zrobiła... Ja tego znieść nie mogę... Nie dosyć, że jestem zgryziony, chory i znudzony, tém leżeniem sam na sam z mamą, jeszcze mam różne niewygody cierpieć...
Poszła do kuchni i wkrótce wróciła.
— Mój Morysiu, — rzekła łagodnie i nawet nieśmiało, — Marysia nic nie winna... Maszynę mamy nieosobliwą, i jak tylko smaży się beefsztyk...
— A kiedyż już nakoniec będzie ten beefsztyk? — zapytał Moryś, z głodu mrę... czy mama po stare wino posłała...
Lirska spuściła oczy na robotę, którą znowu do rąk wzięła i zawahała się z odpowiedzią.
— Moje dziecko! — rzekła, — przykro mi to niezmiernie, ale dziś będziesz musiał obéjść się bez starego wina. Nie miałam za co kupić go, polędwicę nawet na twój obiad wzięłam na kredyt...
Maurycy usiadł na łóżku i, szeroko otwartemi oczami, wpatrzył się w matkę.
— A więc cóż będzie? — zawołał, — z głodu poumieramy? czy co? tego tylko jeszcze niestawało, żeby kochany wujaszek głodem nas zamorzył... sam nurzając się w zbytkach wszelkich...
— Morysiu! Morysiu! — z pewnym odcieniem energii w głosie przerwała Lirska, — nie wyrzekaj ty na wuja. Gdyby nie on... nie mam nawet pojęcia, coby się z nami stało... Tytus pisał do mnie, że w tych dniach przyjedzie z rodziną swoją do miasta na całą zimę i że dla tego nie przysyła mi pensyi naszéj, ale sam ją, zaraz po przyjeździe, przyniesie...
— Przyjeżdża... na całą zimę... — mruknął Maurycy, — dla czegóż mi mama o tém nie powiedziała?
— Byłeś taki słaby i rozdrażniony, że trudno było z tobą mówić o czémkolwiek, — szepnęła matka.
Maurycy zamyślił się.
— Pocóż to oni przyjeżdżają do miasta na tak długo? — zapytał po chwili.
— Nie wiem, moje dziecko, ale myślę, że chcą Aurelkę w świat wprowadzić... ośmnaście lat już skończyła, a podobno téj zimy wielki tu będzie zjazd obywatelstwa. Zabawy będą... Młodą pannę trzeba przecież ludziom pokazać i pozwolić, żeby zabawiła się trochę, nim ją z domu rodzicielskiego porwą.
— A czemuż nie mają porywać! — sarknął Maurycy; — ładna, edukowana i jedynaczka! Wszak tam pewno około miliona złotych posagu będzie... prawda?
— Pewno! pewno! — przytwierdziła Lirska, — Tytus rządził się zawsze dobrze, a choć kosztowne miał gusta... bo obrazy, posągi i książki wiele kosztują... fortuny przecież nie marnował. Majątek śliczny... ziemia pszenna, łąki, lasy... rezydencya, jak cacko. Jedynaczka wszystko to kiedyś, po najdłuższém ich życiu, odziedziczy, a tymczasem pewnie jéj sumę posagową matki oddadzą... dwieście tysięcy złotych... Tytus ubóstwia córkę, niczego jéj żałować nie będzie...
Maurycy westchnął przeciągle i głęboko.
— Aha, — rzekł, — tak to na świecie! Jednym wszystko, drugim nic... Coby to wujaszkowi szkodziło, żeby mi jednę folwarczynę jaką oddał... Jabym się na tém dorobił czego, karyerębym sobie otworzył... ale, czy to on wejdzie kiedy w położenie moje... czy poda rękę...
— Przecież on to cię swoim kosztem wychował, — bardzo nieśmiało zarzuciła Lirska.
Maurycy rzucił się na łóżku.
— Wstydziłaby się mama pleść takie głupstwa! — zawołał; — piękne wychowanie! cztery klasy, a potém garbarnia! Niech jego djabli wezmą z takiém wychowaniem razem! Garbarzem mię chciał zrobić, a jak mu coś o folwarku... o dzierżawie niby napomknąłem, to śmiał się i zaczął o pieczonych gołąbkach gadać... Nie zdatnyś do niczego, powiedział, a chcesz do gospodarstwa brać się... Ot, niechby wydał za mnie Aurelkę, toby przekonał się, czym na męża jéj zdatny. Uf! zjadłbym dziewczynę tę... taka śliczna! i gdybym tam pod bokiem w folwarku mieszkał, kto wié...
Blade, łagodne usta Lirskiéj zadrżały od wzruszenia.
— Mój Morysiu! — rzekła, — żeby cię szczęścię takie spotkać mogło, chętniebym siebie z duszą i ciałem na dziękczynną ofiarę Panu Bogu złożyła... I mnie myśl ta przychodziła czasem do głowy... Niebogaty jesteś, to prawda, ale Tytus, ani żona jego, interesownymi nie są, a przytém tak kochają córkę... Aurelka, jak była dzieckiem, bardzo lubiła bawić się z tobą i przez żarty nazywała cię nawet swoim mężem... Gdybyś był skończył szkoły i uniwersytet, kto wié...
Maurycy wybuchnął głośnym, grubym śmiechem.
— Ciekawym, coby jéj przyszło z moich szkół i z mego uniwersytetu. Mama poszła za mąż, nie młodą już będąc, za niemłodego człowieka i dla tego nie wié, że można być dobrym mężem, żadnego uniwersytetu na oczy nie widząc. Już ja mamie ręczę, że Aurelka byłaby zemną szczęśliwą... Jak ją widzę, to aż mi się głowa zawraca... Kochałbym ją za trzech!
Blady rumieniec wybił się na zwiędłą twarz Lirskiéj.
— Mój Morysiu! — szepnęła, — nie mów ty tak nigdy przedemną... a szczególniéj o Aurelce... mnie to bardzo przykro...
— Mało co, że mamie przykro! — sarknął syn, — mama nie może zapomnieć, że starą panną była, za każdą rzeczą spuszcza oczy i wstydzi się... Ja jestem mężczyzna i kiedy nie mogę w rzeczywistości użycz tego, czego pragnę, niech mi będzie wolno choć pomarzyć...
Wyciągnął się, ramiona szczupłe i kobiéco białe nad głowę zarzucił i przeciągle westchnął:
— Oj biéda! biéda! biéda!
Westchnieniu temu zawtórowało ciche, lecz głębokie westchnienie Lirskiéj. Zwilżoném okiem patrzała na syna i widać było, z wyrazu jéj twarzy, iż, na równi z nim samym, uważała go za nieszczęśliwego i przez los pokrzywdzonego srodze a niesłusznie.
— Pani! pani! Beefsztyk gotowy! — ozwał się, z za drzwi niedomkniętych, głos służącéj.
Lirska poskoczyła, w mgnieniu oka przystawiła do łóżka syna mały stolik, nakryła go śnieżnie białą serwetą i z zimnych sionek przyniosła butelkę, na dnie któréj znajdowało się jeszcze trochę starego francuzkiego wina. Butelkę tę niosła z tryumfem i szerokim uśmiechem zadowolnienia.
— Jest jeszcze trochę winka dla ciebie... myślałam, że już nic nie ma, aż tu, dzięki Bogu, z kieliszek jeszcze będzie albo z półtora... To cię tak wzmacnia... Zaraz przyniosę i beefszteczek...
Zwijała się żwawo a lekko, jak młoda dziewczyna. Usługiwać synowi, dogadzać każdemu z życzeń jego, było snać najwyższém dla niéj szczęściem. Postawiła przed nim na stoliku talerz ze sporym, wybornie usmażonym, kawałem polędwicy, drugi z jarzynką jakąś, trzeci z komputem; a gdy Moryś, pochwyciwszy nóż i widelec, z apetytem smakosza zajadać począł, usiadła na krześle obok łóżka i, ze złożonemi na kolanach rękami, jak w tęczę, w niego patrzała.
— A mama? — napełnionemi jedzeniem usty, wybełkotał Maurycy...
— Ja, moje dziecko, późniéj, późniéj zjem sobie obiad. Dla mnie to jeszcze zawcześnie... Marysia gotuje tam dla siebie i razem dla mnie krupniczek ze słoninką i z kartoflami. Ale dla czego nie jesz komputu? przyrządziłam go własnemi rękami, bo już takich delikatniejszych rzeczy na Marysię nie zdaję... sprobój... dobry być powinien?
— Ale, jakżeż mogę jeść komput i beefsztek razem? czy mama zwaryowała? — zabełkotał znowu Moryś, — żeby to była zwierzyna, to co innego, możnaby ją jeść z komputem... ale, czy to mama postara się kiedy dla mnie o jaką kuropatwę, albo jarząbka!
— Starałam się, — mój Morysiu; — byłam wczoraj sama na rynku, od woza do woza i od człowieka do człowieka chodziłam... nie było. Cóż miałam zrobić... kiedy nie było.
— Na rynku! — szydersko uśmiechnął się Moryś; — przecież są w mieście sklepy ze zwierzyną...
— Tam bardzo drogo, — nieśmiało szepnęła Lirska.
— Dla takich nędzarzy, jak my, wszystko drogo! — mruknął syn i zabrał się do komputu z owoców, konfiturami ugarnirowanego. Przysmak, urządzony delikatnemi dłońmi matki, poprawił mu humor.
— Czemu mama nie je? — zapytał.
— Dziękuję ci, nie chcę jakoś... komputu jest tyle tylko, ile na jednę osobę...
— Proszę choć kosztować... dobry!
Uśmiechając się łaskawie, przybliżył do samych ust jéj łyżeczkę z przysmakiem. Lirska zaśmiała się błogo i radośnie.
— Oj ty dzieciaku! dzieciaku!
I posłuszna wzięła do ust zawartość łyżeczki.
— Dobry! — rzekła smakując; — już to ja wszystkie rzeczy takie nauczyłam się urządzać od saméj nieboszczki Tarżycowéj, matki Tytusa, a mojéj ciotki... Staroświecka to była jeszcze kobiéta, gospodyni zawzięta, wszystkiego u niéj powinno było być w bród...
— Tęgo sobie żyli pewnie i mama za młodu opływałaś tam, jak pączek w maśle... — zauważył Maurycy.
— To téż im za tę opiekę i łaskę, którą otoczyły mię, gdym sierotą była, wdzięczną jestem i do grobu będę. Żyli po pańsku, bo téż i panami byli i są, a ja z nim wszystkie dostatki i przyjemności dzieliłam... Potém, trudno było trochę odwykać; tylko, że Wincentego mego bardzo kochałam, a potém i ty przyszedłeś na świat, to i pogodziłam się chętnie z inném życiem... Ale, że inne, to inne, co za porównanie! Z naszém ciasném, miejskiém życiem, na każdy grosz oglądającém się, ich życie, to raj!
Maurycy, wychyliwszy spory kielich wina, wyciągnął się na piernacie, a białe, delikatne ręce leniwie na jedwabną kołdrę opuścił.
— Aha! — westchnął, — i ja trochę życie to poznałem, kiedyśmy tam z mamą jeździli, to na tydzień, to na miesiąc, i kiedyś mi mama opowiadała zawsze, jak tam było i co tam było. Szalona to rzecz: być ubogim, a mieć bogatych krewnych. Człowiek tylko patrzy, załakamia się, zazdrości i tyle! Czy wie mama, że mnie ci Tarżycowie zawsze do wszystkiego ochotę odbierali, i do nauki i do rzemiosła, bo ile razy mama opowiadała mi o ich bogactwie i ich sposobie życia, albo sam na nie spojrzałem, zawsze mię wszyscy djabli brali ze złości, a chęć do wszystkiego odpadała. Nauka mi w głowie być miała, albo jeszcze i rzemiosło, kiedy mi się tylko śniły i marzyły salony wujaszka, powozy i stroje wujenki i wszystkie te rozkosze, w które kuzyneczka moja, ta prześliczna Aurelka, opływała! No i co by to im szkodziło, gdyby, nie mając syna, mnie byli sobie za dziecko swoje przybrali, z Aurelką razem hodowali i majątek swój pomiędzy nas dwoje podzielili! Coby to im szkodziło? Byłoby dość i dla mnie i dla niéj. Ale, czy to im kiedy co szlachetnego do głowy przyjdzie! Krezusy te! samoluby!... objadacze świata!
— Morysiu! Morysiu! — z niezwykłą sobie energiją zawołała Lirska, — bój się Boga! Łajać tak ludzi, z których łaski, od śmierci ojca twego, oboje żyjemy!
Ale on nie zdawał się słyszéć jéj wyrzutów. Nowa jakaś myśl błysnęła mu w głowie. Zaśmiał się półgłosem i, wyciągając się wygodniéj jeszcze, a oczy ku sufitowi wznosząc, zawołał:
— Wié mama, co mi na myśl przyszło! Przypomniałem sobie te bajki, które mi mama często opowiadała, kiedym był małym, o tém, jak to kiedyś byli sobie królowie i książęta, którzy piękne córki mieli i jak na tych królów i książąt różni rozbójnicy i złoczyńcy czyhali, i jak ubodzy rycerze ratowali ich od śmierci, i jak oni tym ubogim rycerzom córki swoje i połowy swych królestw, czy tam księztw udzielnych, przez wdzięczność oddawali...
Śmiał się wciąż, mówiąc to, i Lirska śmiać się także zaczęła.
— Oj ty! ty! — mówiła z ukontentowaniem niewysłowionem; — jaką ty pamięć masz... ot pamięć nadzwyczajna!... kiedy to ja te bajki opowiadałam, już i sama teraz nie pamiętam... a ty, dzieciaku, pamiętasz! Ale, zkądże ci one teraz na myśl przyszły?
Zpoważniał i silnie świecącemi oczami patrzał w twarz matki.
— Przyszło mi na myśl, — zaczął powoli i jakby w rozmarzeniu, — żeby tak wujaszkowi zagroziło kiedy niebezpieczeństwo jakie, ale niebezpieczeństwo wielkie, śmiertelne...
— Jezus Marya! — krzyknęła Lirska, — a niechże jego Pan Bóg i Aniołowie Stróżowie bronią!...
— Otóż to! — ciągnął daléj, z zupełną powagą, Maurycy, — Aniołowie daleko, gdzieś tam w niebie... ale, żebym to właśnie ja dowiedział się o tém, wypadł, obronił, wyratował! Co mama myśli? Aurelka tak kocha ojca... Wujaszek byłby téż wdzięczny.
— Co ty wygadujesz, moje dziecko! — zdejmując ze stołu talerze, zaszemrała Lirska, — aż lękam się, czy ci znowu gorączka nie wróciła!
— Gorączka! — szydersko uśmiechnął się syn; — ja zawsze jestem w gorączce... a wié mama dla czego?
Usiadł na łóżku i, wlepiając w matkę błyszczące spójrzenie, z tragicznym gestem zawołał:
— Ja, moja mamo, jak szaleniec kocham się w Aurelce... Niech mię djabli wezmą, jeżeli nieprawdę mówię! kocham się... przepadam za nią i wściekłość mię porywa, kiedy sobie pomyślę, że jaki tam świszczypała z sąsiedztwa, Krezus jaki, na stu włókach ziemi siedzący, lada chwila porwie mi ją z pod nosa!... Ja tego nie przeżyję! nie wytrzymam! umrę!
Rzucił się w puchach, jak ryba w wodzie, i twarz zatopił w haftowanych poduszkach. Lirska oczy już miała łez pełne. Talerze zadzwoniły w jéj rękach. Postawiła je szybko na stole i rzuciła się ku synowi. Objęła go drżącemi ramiony i chciała głowę jego do piersi swéj przycisnąć.
— Biedne, biedne dziecko! — szeptała; — tego jeszcze tylko do nieszczęścia naszego brakowało, żeby nieszczęśliwie zakochał się! O mój Boże! a ona tu na tak długo przyjedzie! co to będzie?
Wyrwał się z jéj objęcia i, z policzkami mokremi od łez, usiadł na łóżku.
— Niech mama mi da odzienie moje! — zawołał, — wstanę i pójdę do miasta!
Dla Lirskiéj, po strapieniu i rozżaleniu, nastąpiła chwila trwogi.
— Wstaniesz już? jak to? Aleś jeszcze tak słaby! Po takim okropnym wypadku i całotygodniowéj chorobie, od razu wstawać z łóżka i wychodzić na wilgotne powietrze! Mój Morysiu! poleż jeszcze trochę, albo przynajmniéj w domu posiedź!
— Niech mi mama nie dokucza i tylko prędzéj odzienie mi daje! Co mam tu gnić, w téj ciupie zamknięty, jak więzień jaki! potrzebuję iść, ruszać się, żyć! Aż we mnie cóś zakipiało, kiedym się o tych Krezusach i Aurelce rozgadał! Pójdę, rozerwę się trochę.
Usłyszawszy ostatnie wyrazy, Lirska, niosąca już w obu ramionach różne składowe części stroju syna, pośrodku pokoju słupem stanęła.
— Rozerwać się! — szepnęła, — mój Morysiu! byle nie tam znowu, byle nie tam!
Złożyła dłonie tak modlitewnie, że aż glansowane buciki syna z rąk jéj na ziemię upadły.
— Co tam? gdzie tam? co mama plecie? czy mama jeszcze nie wierzy, że mię złoczyńcy na skręcie ulicy napadli i obdarli...
Z wyrazu twarzy jéj znać było, że nie wierzyła.
— Mój Morysiu! — szepnęła, — kiedy Damek Szarski mówił mi, żeś ty tam...
— No to i cóż? Żeby nawet i tak było? czyja wina? moja może? Gdzież ja mam rozrywki i odrobiny przyjemności jakiéj szukać? U Szarla pokazać się nie mogę, bom mu się po uszy zadłużył... Do Springla, do którego cała dystyngowana młodzież chodzi... wstyd mi iść, bo tam takie stawki, o jakich mnie ani zamarzyć i o takich rzeczach i osobach rozmowy, że, jak dureń z rozdziawioną gębą, słuchać tylko mogę i milczéć... Mógłbym do Karoliny... ale i tam cóś już winienem... U Berkla znowu siedzi wiecznie facet jakiś, który wyśmiewa się ze mnie i morały mi prawi... trąciłem go raz, umyślnie, ze złości, a wszyscy ujęli się za niego i zrobił się taki skandal, że już tam nigdy noga moja nie postanie... Gdzież tedy mam iść, he? Siedziéć tu może z mamą od rana do nocy i od nocy do rana, ludzi nie widziéć i nie zabawić się nigdy! Mnie samemu wstręt i wstyd pomiędzy obdartusów i włóczęgów różnych wchodzić, ale... w bilard pograć lubię z kimkolwiek... i jest tam przytém jedna, djable ładna...
— Morysiu! — jęknęła Lirska.
Parsknął śmiechem.
— Oto skromnisia z mamy! — zawołał.
— Morysiu! — szeptać zaczęła matka; — ja tak lękam się, żeby cię znowu co złego nie spotkało... wróć przymnajmniéj przed wieczorem... zmiłuj się, nie chodź do tych jaskiń... wszak to nawet i niestosowne dla ciebie, poniżające...
Schwyciła go za ręce, tak jakby całować je chciała, ale wyrwał się z jéj objęcia.
— Niech mama mię nie nudzi i z cierpliwości nie wyprowadza, bo mogę jeszcze co przykrego powiedziéć... — zawołał.
Umilkła i drżącą ręką czyścić poczęła miotełką surdut syna. On niecierpliwie oczekiwał końca tych przygotowań, wzdychał, poziewał, w okno spoglądał... w kwadrans potém był już na ulicy. W zgrabnym, ciepłym paltocie, w cylindrze, który głęboko nasunął na czoło, w celu zakrycia, przerzynającéj je jeszcze, sinéj blizny, szedł ulicą, nie wiedząc sam, dokąd iść ma, bez żadnego określonego zamiaru, ni celu. Nieliczni znajomi matki jego nie wabili go ku sobie bynajmniéj; byli to bowiem ludzie niezamożni, skromnie i cicho, w ciasnych mieszkańkach swych, żyjący. Do cukierni i głównych handlów miejskich udać się nie mógł, dla przyczyn, które, przed kwadransem, w przystępie gniewu i żalu, opowiedział był matce. W chmurny, choć suchy dzień jesienny, przechadzka po ulicach nie sprawiała téż najlżéjszéj przyjemności; w pogodę bowiem taką, piękne i strojne panie, których twarzom i ubiorom Maurycy przypatrywać się lubił, rzadko wychodzą na miasto, a nawet wystawy bogatych sklepów, przed któremi spędzał często próżniacze godziny, wyglądały mniéj strojnie i bogato, niż w jasne pogodne dni. Człowiek ten, którego sama już natura skąpo obdarzyła w piękne swe dary, a nieograniczone pieszczoty matki zhodowały w puchach i perfumach; człowiek ten, któremu w dziecinnych jeszcze latach bogactwo krewnych uderzyło do głowy, jak musujący i upajający napój, a w wieku młodzieńczym podniosły się w piersi fale żądz najniższych i niepodobnych do osiągnięcia marzeń; człowiek ten, nie posiadający zawodu, ni zajęcia żadnego, szedł przed siebie, nie wiedząc dokąd idzie, smutny, gniewny, — wykolejony. Po katastrofie, która spotkała go w handlu Chaima, przeleżał w łóżku tydzień cały i czuł się jeszcze trochę słabym. W domu przecież siedzieć dłużéj — nie mógł. Pożerała go tam nuda śmiertelna. Lecz spostrzegł, że i na ulicach miejskich na nudę tę lekarstwa nie było. Co tu z sobą uczynić? dokąd pójść? gdzie wynaleźć, najwęższy choćby i najmętniejszy, strumyk przyjemności. Pomyślał, że może u Berkla... zapomniano już o skandalu, zaszłym przed dwoma miesiącami, w skutek niegrzeczności, wyrządzonéj przezeń poważnemu gościowi zakładu... a był to jedyny tego rodzaju zakład, w którym nikt dopomnieć się u niego nie mógł o należność... Ależ, znowu, przykro to bardzo wracać pomiędzy ludzi, którzy kazali ci wyjść za drzwi, mnóstwo niegrzeczności wygadując, i nawet, coś tak, jakby w dotykalny sposób, niezadowolenie swe objawiając... Przytém wuj przyjechać miał dziś, jutro, a u Berkla bywają znajomi jego... I tak już niełaskaw bardzo, a cóż gdyby dowiedział się! gotówby jeszcze całą zimę nie przyjmować u siebie biednego krewnego, który szuka odrobiny przyjemności, gdzie może... Nie; do Berkla niepodobna, ani do Szarla, ani do Springla, ani do Karoliny... Tam może znowu?... straszno! Nuż zjawi się drab ten z czarnemi oczami... i w ogóle, zresztą, wstrętna kompania i niebezpieczna! Kędyż więc udać się? Co z sobą robić? Do wieczora parę godzin jeszcze zostaje, a wieczór jesienny taki długi... długi... długi...
W tem, pośród szerokiéj ulicy, zadzwoniło, zaśpiewało, zatentniało mnóstwem biegnących stóp, zawrzało krzykami i chichotem mnóstwa piersi. Naprzeciw, idącego chodnikiem, Lirskiego sunęła czarna masa ludzi, kobiét i mężczyzn, dorosłych i dzieci, biednie i dostatnio wyglądających. Wszystko to popychało się, otwierało sobie, jak mogło, drogi i przéjścia, a ciekawie lub chciwie spoglądało ku środkowi tłumu, w którym rozlegały się, małe snać, lecz liczne dzwoneczki, śpiewy cieniutkich i piskliwych głosów, przytupywania nóg, poruszających się w takt dzwonków, bębenków i metalowych jakichś narzędzi. Lirski przycisnął się do muru i z łatwą do pojęcia ciekawością, zwyczajną u ludzi, którzy większą część życia swego na ulicach miejskich spędzają, przyglądać się zaczął, sunącemu przed nim, hałaśliwemu orszakowi. Zrazu pstra fala ludu zasłaniała przed nim ów punkt środkowy, ku któremu zwracały się spojrzenia i gesta wszystkich oczu i rąk; lecz, po chwili, roztrącona jedném z tych wewnętrznych poruszeń, które, jak prądy o nieznanych źródłach, przebiegają wszelkie tłumy, fala ta rozstąpiła się w miéjscu jedném, a skupiła w inném tak, że Lirski rozejrzeć się mógł wybornie w przyczynie ulicznego tego zbiegowiska i hałasu.
Przyczyną tą była gromadka istot, o których domyśléć się można było, że do rodzaju ludzkiego należały, a na którą gawiedź, palcami ukazując, wołała: komedyanci! komedyanci! sztuki pokazują! Że były to ludzkie istoty, najwyraźniéj świadczył o tém, postępujący środkiem gromady, chłopak młodziutki, lecz już dorosły, wysmukły, zgrabny, z cygańską cerą twarzy, w fantastycznem ubraniu ulicznego pajaca. Miał on na głowie potwornie wysoki kapelusz, kształt głowy cukru posiadający, błyszczącym papiérem oklejony i zaopatrzony w mnóstwo malutkich dzwoneczków, które, za poruszeniem każdém, chóralnie brzęczały. W spencerze i spodniach, uszytych z różnobarwnych, w trójkąty rzniętych materyj, a świecącemi blaszkami, tu i owdzie migocących, w kolorowych trzewikach, których taśmy krzyżowały się mu aż do kolan, trzymał on w ręku błyszczącą pałeczkę, którą wywoływał, z metalowego krążka, szalone, zawrotne, ogłuszające dźwięki. Dokoła człowieka tego zwijała się, skakała i śpiewała gromadka małych istot, o których, po przyjrzeniu się, można było powiedzieć, że były dziećmi. Chłopak jeden, ze wzrostu wyglądający na lat 12, ubrany w barani kożuch, włożony na odwrót, z pod którego wyglądały nogi w ogromnych, wykrzywionych i podartych butach, głowę miał całkiem ukrytą w rogatéj, baraniéj masce. Drugi, znacznie mniejszy, z twarzą uczernioną i językiem, z czerwonego sukna, od ust aż do piersi spadającym, przebrany był za djabełka. Trzeci, w przebraniu naśladującém niedźwiedzia, miał na szyi gruby powróz, którego koniec trzymała dziewczyna 13-letnia może, z długiemi nagiemi nogami, orzucona płachtą, naśladować mającą strój cygański. Przodem nakoniec, przed pajacem i gromadką całą, biegła malutka dziewczynka, pięć lat najwyżéj mieć mogąca, w ubraniu, złożoném ze spódniczki i spencerka, krzyczącéj czerwonéj barwy, a takiego zupełnie kroju, jak te, w które zazwyczaj strojone bywają małpeczki, na ulicach pokazywane. Miała ona téż na głowie czerwoną czapeczkę z błyszczącym galonikiem, z pod któréj złociste włosy, jak promienie słoneczne, lały się na jéj małpi spencerek, dokoła prześlicznéj twarzy dziecinnéj, okrągłéj, niewinnéj, różowéj od skoków oblanéj śmiechem.
Była to maskarada owa, o któréj Sylwek Cmentarnik, przed tygodniem, mówił Kępie, wymyślona i urządzona przez niego, częścią dla zarobku, więcéj jeszcze dla zabawy.
Bawił się téż wybornie. Brzękanie dzwonków, uderzających o potworny kapelusz, dźwięki metalowego instrumentu, którym posługiwał się w dziecinnych jeszcze latach, wrzaski, śmiechy i oklaski otaczającego tłumu, upajały go i wprawiały w szaloną wesołość. Baran, biegnący obok niego, przeraźliwie beczał; djabełek wyprawiał coraz nieprawdopodobniéjsze skoki; niedźwiedź upierał się na łańcuchu, a raczéj powrozie swym, wydając ogłuszające ryczenia; cyganka zawodziła pieśń piskliwą i przerywaną krzykami, któremi gromiła opornego niedźwiedzia; małpeczka nakoniec biegła, przodem skacząc, w mały bębenek uderzając i trzęsąc strugą złocistych włosów. Pośród ciemnéj twarzy pajaca żarzyły się i śmiały, czarne jak otchłań, oczy, białe zęby błyskały; pochylił się, we wszystkie dzwoneczki swe uderzył, krzyknął, a małpeczka, rozkazowi posłuszna, kilku skokami wdrapała się mu na plecy i usiadła na jego ramieniu, ręką malutką, czémś kosmatém okrytą, trzymając się za kapelusz jego, a zanosząc się od głośnego, srebrnego śmiechu.
W téj chwili właśnie zaszedł na ulicy wypadek pospolity wielce, lecz zawsze dość kłopotliwy. Tłum, zbity dokoła gromadki, „sztuki pokazującéj,“ spotkał się z dwoma, najeżdżającemi ze strony przeciwnéj, powozami. Jednym z powozów tych była sześciokonna kareta, po podróżnemu opakowana, drugim mały odkryty koczyk, czterema końmi w lejc zaprzężony. Przez szkła karety dojrzeć można było, siedzącą w głębi jéj, w futro otuloną, kobiétę; w odkrytym koczu siedziało dwoje ludzi: siwiejący już, bardzo pięknéj postawy i śmiałéj twarzy, mężczyzna i panna, jak wiosna młoda i świeża. Stangreci powstrzymywali z całéj siły konie rosłe, żartkie i daleką snać podróżą wcale niezmęczone, krzyczeli o drogę i rozpaczliwie wymachiwali długiemi batami. Lud rozstępował się, tłocząc się na chodniki i brzegi ulicy. Pośród dwu ścian tłumu pstrych, ruchliwych, setkami oczu migocących, kareta przejechała zwolna i ostrożnie; koczyk zaś, prędzéj już nieco tocząc się, skrzyżował się z pajacem i jego gromadką, którzy, nie zatrzymując się, zwolna postępowali brzegiem ulicy, pod ścianą tłumu, na chodniku stojącą. Możnaby powiedzieć, że spotykały się tam ze sobą dwa odrębne i różnowiekowe stany ludzkości: cywilizacya i dzikość, wykwint pierwszéj i pierwotność drugiéj.
— Ojcze! ojcze! co za prześliczna dziewczynka, — przechylając się w powozie, zawołała młoda panna, piękne swe ciemne oczy, z wyrazem najwyższego zajęcia, wlepiając w małpeczkę, na ramieniu pajaca siedzącą.
— Wolniéj! — zawołał na stangreta niemłody pan, któremu każde zachcenie młodéj dziewczyny rozkazem być musiało.
Stangret powstrzymał konie, pajac z gromadką swoją stanął. Cywilizacya i dzikość, przez chwilę, patrzyły sobie w twarze. Potem, z ręki siedzącego w koczu pana, upadło na kamienie bruku kilka srebrnych monet, a młoda i piękna panna, sięgnąwszy do jednéj z kieszeni powozu, sypnęła garść cukierków, w kierunku dziewczynki, za małpeczkę przebranéj, i siedzącéj na ramieniu pajaca. W téj saméj chwili, wzrok jéj wypadkiem pobiegł w tłum; z uprzéjmym uśmiechem skinęła głową, jakby odpowiadając na przywitanie czyjeś.
— Komu ukłoniłaś się, Aurelko? — zapytał niemłody pan, gdy koczyk, wydobywając się na swobodniéjszą przestrzeń, toczył się coraz prędzéj..
— Morysowi! — odpowiedziała, — stał biedak w tłumie i kłaniał się tak zapalczywie...
Zaśmiała się, ale Tytus Tarżyc nie śmiał się i nic nie odpowiedział.
— Dziwna rzecz! — rzekł po chwili w zamyśleniu; — kogoś mi ta twarz przypomniała, a nie mogę sobie przypomnieć kogo?
— Czyja twarz? — zapytała Aurelia.
— Pajaca tego; kiedym na niego spojrzał, doświadczyłem takiego wrażenia, jakbym zbliska znał kogoś, bardzo do niego podobnego...
— A ja go wcale nie widziałam; patrzałam tylko na to śliczne dziecko ze złotemi włosami...
W chwili, kiedy Tarżyc i jego córka rzucali pajacowi hojną jałmużnę, a Maurycy Lirski, nakształt kominkowéj figurki, niewidzialną maszyneryą w ciągły ruch wprawionéj, kłaniał się zawzięcie głową, ręką i kapeluszem, tuż za plecami jego zaszemrał głos, przytłumiony wewnętrznym, przykrym chichotem.
— Spotkali się! spotkali się! o! jakże spotkali się z sobą! cha, cha, cha, cha!
Lirski, zajęty cały usiłowaniem zwrócenia na siebie uwagi i wzroku wuja, a bardziéj jeszcze pięknéj kuzynki, nie słyszał tych, nad samem prawie uchem jego wyszemranych, a śmiechem zakończonych, wyrazów. Lecz, gdy tłum posunął w inną stronę, a powozy znikły na skręcie ulicy, uczuł, że ktoś zlekka dotknął rękawa jego paltota, bardzo uprzejmie i zcicha wymawiając:
— Za pozwoleniem szanownego pana!
Odwrócił się i zobaczył przed sobą szczupłego bardzo człowieczka, ubranego w długi surdut stary, ale porządnie jeszcze wyglądający, z twarzą, którą, niby rama, otaczała, związana pod brodą, czerwonawa chustka, twarzą żółtą, pokurczoną, lecz pośród któréj błękitne oczy, z za powiek zaczerwienionych, płonęły silnym blaskiem.
— Za pozwoleniem, — powtórzył człowiek ten, bardzo grzecznym i łagodnym głosem, — poważam się zapytać pana, czy pan kłaniałeś się tym państwu, którzy w téj chwili przejechali tędy powozem...
— A cóż panu do tego? — oburknął Moryś, orzucając wzrokiem niepozorne ubranie pytającego.
— Zapewne, zapewne! — pośpieszył przytwierdzić ten ostatni, — nie mam najmniéjszego prawa zapytywać pana o to. Ośmieliłem się utrudzać pana dla tego tylko, że pragnąłem zasięgnąć wiadomości o panu Tytusie Tarżycu...
— Alboż pan znasz mego wuja? — zapytał Moryś, któremu łagodny, pokorny prawie, sposób mówienia niepozornego człowieka pochlebiać zaczynał. Przyjemnie mu zresztą było wyjawić przed kimkolwiek, że był blizkim krewnym bogatego pana tego, którego konie i powozy ściągały przed chwilą zachwycone spojrzenia motłochu.
— Czy znam pana Tarżyca? ze szczególnym, wykrzywionym uśmiechem powtórzył interlokutor Lirskiego; — znałem go kiedyś dobrze, zbliska... Wiele już lat upłynęło, odkąd go nie widziałem... ale zmienił się mało i poznałem go od razu... Wygląda zawsze, jak bożek dumy i wytworności... a ta piękna panna, to pewnie jego córka... Pani, która jechała karetą, jego żona... Zawsze piękny i szczęśliwy... Ojciec rodziny... wielki pan... Patrzcie, patrzcie!... co z nim? a co zemną?...
Umilkł. Szedł obok Lirskiego, który ciekawie przypatrywać się mu zaczął, ze spuszczoną głową i wzrokiem, wbitym w ziemię. Uśmiech, do wykrzywiania się bardziéj, niż do uśmiechu, podobny, błądził mu po żółtych wargach.
— Jesteś pan oryginałem jakimś, skoro zaczepiać możesz na ulicy ludzi, którym nigdy prezentowanym nie byłeś, — zaczął Moryś; — w dobrém towarzystwie nie przemawia się nigdy do tych, którym się nie było prezentowanym; ale mniéjsza o to, ciekawy jestem, kiedy i jakim sposobem znać pan mogłeś wuja mego i jakich mianowicie żądasz o nim wiadomości. Ja mogę panu wszystko o panu Tytusie Tarżycu opowiedzieć?... Matka moja jest cioteczno-rodzoną jego siostrą, a z Aurelką razem wyhodowałem się. Musiałeś pan zauważyć, jaka to śliczna panna!
Na ostatnie pytanie interlokutor nie zwrócił uwagi żadnéj; przyciszonym za to, lecz, pomimo przyciszenia, wydymającym się wciąż do patosu głosem, odpowiadać zaczął na poprzedzające.
— Ponieważ pan życzysz sobie, abym się mu przedstawił i owszem... nie mam potrzeby ukrywać nazwiska mego. Jestem Szymon Kępa, z professyi nauczyciel wiejski, ale zajmujący się i czémś więcéj jeszcze... Kiedy i jakim sposobem znałem wuja pana, o tém panu opowiadać nic nie będę; powiem tylko, że był czas, w którym ubóstwiałem go... zasiadaliśmy często przy jednym stole, a nie jeden wieczór przepędziłem na słuchaniu cudownéj gry jego... Wuj pana byłby artystą, gdyby nie był bogatym panem... ja także kocham muzykę i uprawiałbym ją wyłącznie, gdyby mię nie pochłaniały rzeczy i sprawy, stokroć ważniéjsze... Teraz pragnę wiedzieć: czy panu Tarżycowi zawsze jest na tym świecie dobrze i rozkosznie? czy szczęśliwy w związkach rodzinnych? czy zawsze, jak dawniéj, kocha się w sztukach pięknych i zawsze posiada środki do zaspokojenia każdego żądania swego i każdéj zachcianki! O! bo dawniéj miewał on zachcianki gwałtowne i bezwzględne... gdy czego zapragnął, zdobywał to sobie... bądź co bądź... kosztem wszelkim...
Moryś nie miał tak bystrego ucha, aby go zjadliwa ironia, przebrzmiewająca w głosie Kępy, uderzyć mogła. Zaczynał dobrze bawić się. Nadzwyczaj mu było przyjemnie chlubić się, przed tym niepozornym człowiekiem, blizkiemi stosunkami swemi z Tytusem Tarżycem.
— O! — zaczął, — wuj mój jest niezmiernie szczęśliwym człowiekiem. W czépcu się chyba urodził. Wujenka moja, choć ma już około czterdziestki, jest jeszcze najpiękniéjszą kobietą ze wszystkich, jakie znam. Mogę powiedzieć, że jedna tylko Aurelka piękniéjszą jest od niéj. Kochają się téż bardzo i są z sobą zawsze w anielskiéj zgodzie. Córkę wuj mój ubóstwia, śliczna bo to dziewczyna, a do wszystkiego śpiewa jak anioł... Syna tylko nie mieli nigdy i z początku wuj się tém martwił, ale potém przybrał mnie za syna i od tego czasu nie marzy już o innym. Co się tyczy interesów majątkowych mego wuja, są one nadzwyczaj świetne. Miliony zbiera, pomimo, że sobie niczego nie odmawia i że dom jego jest prawdziwym rajem wszelkich dostatków i piękności... Przyjechali teraz na całą zimę do miasta, ażeby Aurelkę w świat wprowadzić... Będą pewno wydawać obiady, bale... bo najęli dom o 12-tu pokojach i na wypadek, gdyby przez wiosnę zabawić tu mieli, z dużym ogrodem... Naturalnie, będę u nich przepędzał dnie i wieczory; wuj i Aurelka obejść się bezemnie nie mogą...
Przestał mówić dla tego tylko, że nie wiedział już, czémby więcéj pochlubić się przed towarzyszem przechadzki. Kępa, ze wzrokiem wbitym wciąż w ziemię, wymówił:
— Tak!
W jedném tém, przeciągle wymówionem, słówku brzmiało morze goryczy, smutku, bezdennéj zadumy. Ale Moryś nie znał się wcale, ani na grach uczuć ludzkich, ani témbardziéj na zdradzających je odcieniach ludzkiego głosu. Ukośném spojrzeniem mierzył towarzysza, tak jakby zapytywał siebie w myśli: jakie u djabła stosunki z wujaszkiem mógł mieć ten facet?
Ciekawość drobniutkich sprawek, stosunków i intryżek między-ludzkich rozwiniętą w nim była do stopnia wysokiego.
Kępa długo milczał; potém, budząc się z ciężkiéj zadumy swéj, podniósł głowę i rzekł do siebie:
— Nic to! przyjdzie kolej i na mnie! trzeba tylko działać, działać z energią!
A zwracając twarz ku Morysiowi, głośno rzekł:
— Mam do szanownego pana prośbę...
Moryś zląkł się widocznie.
— Jeżeli pan żądasz jałmużny, — zaczął, — to zmuszony jestem powiedzieć panu...
— Mylisz się pan, żebrakiem nie jestem, — bez cienia obrazy odpowiedział Kępa; — owszem, przeznaczeniem mojém jest: sprawić, aby żebractwo i wszelkiego rodzaju nędze i cierpienia znikły ze świata. Chcę prosić pana o pomoc moralną. Z powierzchowności, ubioru i stosunków, o których mi pan opowiedziałeś, wnoszę, że, urodzeniem swém i położeniem towarzyskiém, należysz pan do wielkich tego świata...
Moryś wyprostował się i obie ręce włożył w kieszenie paltota. Z powątpiewaniem niejakiém przecież zapytał:
— Co to takiego... Wielcy tego świata?
Kępa wytłómaczył:
— Wysoko urodzeni, bogaci, szczęśliwi...
— A jeżeli tak, — zaczął Moryś, wydymając usta, — jeżeli tak, nie omyliłeś się pan. Należę do... jak się pan wyrażasz, wielkich tego świata... urodziłem się, wzrosłem i żyję pośród nich, a chociaż... nie mogę nazwać się zupełnie szczęśliwym...
— Otóż to!... ja zaś przygotowuję się w porze obecnéj do jednego z najuroczystszych, a z pewnością najtrudniejszych aktów mego życia... Dopełnić mam najwyższego z poświęceń. Zamierzam odbyć wędrówkę do siedlisk pysznych zbytkowników i samolubów...
— Czy to będzie jaka kwesta? — zapytał Moryś.
— Będzie to ostatnia odezwa o win naprawienie, ostatni podany im środek odkupienia...
— Ciekawy dalibóg z pana człowiek! masz pan taki jakiś sposób mówienia, że, jak mówisz, to niby pacierz, niby bajka! Ale, czegoż ostatecznie chcesz pan od tych...
— Chcę szukać pomiędzy nimi takiego, któryby udzielił mi środków do wydania wielkiego, napisanego przezemnie, dzieła...
— Wujaszek! — wykrzyknął ze śmiechem Moryś, — jak Boga kocham, udaj się pan z tém do wujaszka! Przepada on za literaturą i wydrukuje z pewnością, kosztem swoim, pańskie dzieło...
— Nie, — stanowczo odparł Kępa, — do Tytusa Tarżyca nie udałbym się w żadnéj nawet ostateczności. Takiego już poświęcenia... ludzkość sama nie jest w prawie wymagać odemnie. Chciałem pana prosić, abyś był łaskaw wskazać mi imiona i adresa innych ludzi możnych...
— Dla czegóż? dla czegożby nie? i owszem! — z zadowoleniem widoczném i wielkiém mówił Moryś; — znam ich wszystkich i spiszę panu cały regestr nazwisk i adresów... Zgłoś się pan tylko do mnie za dni parę... bo przecież tak naprędce nie mogę... Ale proszę! pan więc piszesz książki... piérwszy raz w życiu mojem spotkałem człowieka, który książki pisze... Czy można zapytać, jakim jest tytył dzieła pańskiego?
— Tytuł, młodzieńcze, to rzecz najmniejsza... o treść pytaj, o treść...
— Jakaż więc jest treść dzieła pańskiego? — zapytał Moryś, którego Kępa coraz więcéj bawił i zaciekawiał. Facet ten, myślał, jest więc autorem... proszę! a tak jakoś wygląda! Musi być w tém wszystkiem ciekawa jakaś awanturka.
— Jaką jest treść dzieła mego! — przeciągle powtórzył Kępa i, przechyliwszy się tak, ażeby módz towarzyszowi swemu prosto w twarz spojrzeć, z rozbłysłém okiem i zniżonym głosem szepnął:
— Czy nie spostrzegłeś pan tego, że, na świecie i pomiędzy ludźmi, panuje niesprawiedliwość wielka... kolosalna... że jedni mają tu zbyt wiele, drudzy zbyt mało, jedni używają, drudzy cierpią... nie spotrzegłeś pan tego?
Moryś zarumienił się gwałtownie, tak jakby znagła i niespodziewanie najtajemniejsze myśli i najdrażliwsze struny istoty jego dotkniętemi zostały.
— Czy ja to spostrzegłem! — zawołał; — ależ djable spostrzegłem! sto tysięcy razy spostrzegłem! nic więcéj przez całe życie nie robię, tylko to spostrzegam!
Kępa promieniał.
— A czy nie pomyślałeś pan o tém kiedy, że inaczéj być powinno? że ci, którzy nie mają, mieć powinni!
— Oho! co dzień, od rana do wieczora, o tém tylko i myślę!
Kępa splecione ręce ekstatycznym ruchem podniósł ku niebu.
— O duchu, przenikający atmosferę wieku! jakże potężném jest już tchnienie twoje! — zawołał.
Zwracając się ku Lirskiemu, dodał:
— A czy nigdy nie zastanawiałeś się pan nad tém, jakiemi sposobami niesprawiedliwość, na świecie panującą, zwyciężyć i znieść można?
— O! co nad tém, to, przyznam się panu, nie łamałem sobie głowy, bo i w ogóle łamać sobie głowy nie lubię i na coby się to przydało? Tak już na świecie jest, że jedni mają wszystko, inni nic, że jedni nurzają w rozkoszach, a drudzy patrzéć tylko na to i ślinkę łykać muszą... Sposobów przeciwko temu nie ma...
— Mylisz się, młodzieńcze, mylisz się! — tryumfalnie wykrzyknął Kępa; — sposoby zaradzenia, wszystkim cierpieniom i niesprawiedliwościom świata tego, istnieją i ja to je w jeden wielki system ułożyłem i na tysiącu przeszło arkuszy spisałem. Ktokolwiek przeczyta dzieło moje, dzieło całego życia mego, ten się o tém przekona...
Moryś stanął, szeroko otwartemi oczami na Kępę popatrzał; potém, zdejmując kapelusz i wysoko nad głową go podnosząc, wyjąknął:
— Ależ pan jesteś wielkim człowiekiem... skoro sposoby takie wynalazłeś... Bardzom rad, że miałem przyjemność... honor zabrać z panem znajomość... Czy pan pozwoli, abym w tych dniach zostawił w przedpokoju jego moję kartę wizytową...
Zdawać się mogło, że Kępa urósł w téj chwili i odmłodniał, tak niewymowna radość i tak świéża, młodzieńcza energija rozlały się po całéj postaci i twarzy jego.
— O! — wymówił z błogim uśmiechem, — nie wiesz pan jeszcze, kim jestem i do jakiego stopnia poświęciłem się... Nie ma u mnie przedpokojów, nie pamiętam już prawie, jak wyglądają karty wizytowe... i co znaczy wyraz: wizyta. Żyję ubogo, można powiedzieć, że nawet nędznie, ale to tylko na pozór; w gruncie bowiem nie ma mocarza, któryby w większych, niż moje, opływał rozkoszach... Mieszkaniem mojém jest przyszły raj ziemski; żywnością, którą tuczy się duch mój: wiara, nadzieja i miłość; Heliogabalową pościelą, na któréj usypiam: radosne przeświadczenie, że dzielę wszystkie nędze i bóle maluczkich i cierpiących... Jeżeli chcesz nawiedzić mię, szlachetny i mądry młodzieńcze, który tak doskonale umiałeś się wyłamać z pod przesądów i grzechów kasty swojéj, pójdź zemną zaraz... W tymczasowém schronieniu mojém otworzę przed tobą myśli moje i, kto wié, czy nie zaliczę cię do grona robotników przyszłości.
Moryś był zdziwiony, zachwycony i zaciekawiony. Piérwszy raz w życiu jego (oprócz matki, która mówiła mu to zawsze), żywe usta ludzkie nazwały go szlachetnym i mądrym młodzieńczem. Człowiek, który go w ten sposób utytułował, zdawał się być wielce uczonym, wyrażał się tak górnie, wypowiadał tak wielkie prawdy, a przecież, jak powiadał, żył w ubóstwie i nawet przedpokoju nie miał. Nadewszystko jednak, te sposoby, za pomocą których on, Moryś Lirski, wszystkiemi fibrami, rozpieszczonego ciała swego, pożądający zbytku, rozkoszy, użycia, wszystko to, wraz z bogactwem, posiąść może, — sposoby, dzięki którym bogaci wujowie oddaćby musieli ubogim kuzynom połowę przynajmniéj majątków swych, — sposoby te, dzięki którym znikłyby ze świata gdérania bogatych wujaszków, nieznośne długi, nieprzyjemne skandale, a „Krezusy,“ mogący lada chwilę porwać Aurelkę, ustąpiliby kroku nagle wzbogaconemu jéj kuzynowi, wzniecały w Morysiu ciekawość wulkaniczną i rozbudziły, senną z natury, jego wyobraźnią.
Odkrył znowu głowę i rzekł:
— Służę panu!
W czasie, gdy dwaj ci ludzie, rozmawiając w sposób powyższy, dążyli w kierunku zrujnowanego i opuszczonego gmachu, w suterenach którego znajdowało się mieszkanie Kępy, brzegiem ulicy innéj, małoludnéj i ostawionéj jednopiętrowemi domostwami, postępowało dość szybkim krokiem dwoje żebraków. Jakkolwiek byli to: mężczyzna i kobiéta, żebracze ubrania ich, złożone ze szmat płóciennych i sukiennych, z chust spłowiałych i połatanego, a powrozami przytrzymywanego na nogach, obuwia, wielce były do siebie zbliżone. W rękach mieli jednostajne sękate kije, a na plecach płócienne torby. W charakterystyce powierzchowności ich, pomimo podobieństwo owe, zachodziły przecież różnice znaczne. Żebrak wyglądał wielce szanownie. Szczupły był i niewielkiego wzrostu, lecz gęsta, biała jak śnieg, broda, nizko na pierś mu opadająca, łysa czaszka, otoczona wieńcem srebrnych włosów, grube poprzeczne zmarszczki, które mu przerzynały czoło, i siwe krzaczyste brwi, zwisające nad zaledwie widzialnemi oczami, nadawały powierzchowności jego pełen powagi, uszanowanie budzący, pozór. Przytém krok jego był poważny, a wyraz twarzy pełen łagodnego spokoju i mądrości. Możnaby go było wziąć za model do obrazu, przedstawiać mającego patryarchę lub apostoła. Cale inaczéj wyglądała żebraczka. O szerokich przygarbionych ramionach, koścista, ze szczerniałą, zeschłą skórą na skurczonéj, bezzębnéj twarzy i skieletowych rękach, wyraz oczu miała ona niespokojny i rozjątrzony, ruchy gwałtowne, chód niepewny i utykający. Z pozoru sądząc, była to stara jędza czy wiedźma, towarzysząca, pełnemu powagi i spokoju, świątobliwemu mężowi.
Gadała téż idąc i krzyczała tak, że aż się głos jéj po całéj bezludnéj ulicy rozlegał. Nie wspierała się na swym sękatym kiju, lecz, pośpiesznie i nierówno drepcąc, a co chwilę utykając i stękając, wywijała nim przed sobą, niby orężem, którymby widmo jakieś, lub niewidzialnego jakiegoś wroga, odpędzić od siebie chciała.
— Ludzkość! — wpół ze złością, wpół z żałosnym lamentem krzyczała; — ludzkość i ludzkość, androny i bzdurstwa! Już mnie ta ludzkość uszy prześwidrowała! jużbym do grobu położyć się chciała, ażeby o téj ludzkości nie słyszeć! Dobrze, żem się z panem Łukaszem tu spotkała, wygadać się przynajmniéj mogę! choć ja i przed nim gęby nie żałuję i gadam, co tylko ślina na język przyniesie, ale darmo, groch o ścianę! Ja swoje, on swoje! Pfuj! Panie Boże! odpuść! Żebym ja była sobie lepiéj karku nadłamała w tym dniu, kiedym po raz piérwszy o ludzkości posłyszéć miała...
— Nie przeklinajcie, pani Kępowo, nie przeklinajcie! przeklinać zabronił Pan Bóg nasz najwyższy, któremu niech będzie cześć i chwała na wieki...
— Przeklinałbyś i pan Łukasz dzień i godzinę urodzenia swego, — zakrzyczała baba, — gdybyś, tak jak ja, miał dziecko jedne na pociechę i podporę starości swojéj, a ono ci, zamiast pocieszenia i wspomożenia, wciąż tylko tłukło się po świecie samo, z głodu i chłodu zdychając, a nakoniec już, do matki powróciwszy, znów jéj ludzkością uszy objadał! Pfuj! zgiń maro, przepadnij! Proszę ja raz jego: pokaż ty mnie tę twoję ludzkość! niech ja ją na moje żywe oczy zobaczę. Co to takiego? jak to wygląda? gdzie to jest? Pokaż ty mnie tę twoję ludzkość jakąś, ażebym ją za gardło schwyciła i udusiła za to, że mnie jedyne dziecko moje z duszą i ciałem zabrała? Pokaż! pokaż! pokaż! A on mnie na to: matka nie rozumie; ludzkość — to wszystkie ludzie, co na całym świecie żyją. A ja jemu: aha! a matka to pies niby? Dla czegoż ty o wszystkich ludzi, co na całym świecie mieszkają, dbasz, a o rodzoną matkę nie dbasz i palcem nawet nie kiwniesz dla tego, żeby ona na starość w żebractwie i poniewierce nie marnowała się? Oj kosteczki, moje kosteczki! oj wątroba, moja wątroba! Jezu Chryste, dla miłości Matki swojéj przenajświętszéj, zlituj się nademną biedną sierotą!
Zachlipnęła się płaczem i przez chwilę stękała z bolu, który sprawiały jéj stare, a okrutnie 70-ciu latami życia zmordowane, kosteczki. Zaledwie jednak uspokoiła się nieco, znowu żale swe zawodzić zaczęła.
— Chryste Jezu! Od ludzkości to téj, od ludzkości rozbolała mi się wątroba, i tak ot wszystkie wnętrzności przewróciły się we mnie do góry nogami! Co to, powiadam ja jemu, czy to cię ludzkość w mękach wielkich na ten świat urodziła, a potém, kiedy ci się zęby wyrzynały, bez mała przez pół roku, żadnéj nocy jak należy nie spała, a kołysała cię i na rękach swych nosiła i do piersi tuliła, a trzęsła się od strachu, żeby ci się, broń Boże, co złego nie stało! czy to ludzkość, powiadam ja jemu, żywiła cię, odziewała i do szkół posyłała, krwawicę swą oddając i sama z głodu przymierając, byleś ty tylko był syt, odziany i edukowany? Ludzkość to niby, powiadam ja jemu, dominę swoję odłużyła, kiedyś to na profesora jechał, a potém, już długu tego oddać nie mogąc, ostatnie to dziedzictwo swoje i ostatni przytułek swój, przez ciebie utraciła! Nie ludzkość to wszystko robiła, a matka rodzona! A teraz matka, to nie człowiek, matka — to pies niby, matce nic nie trzeba... niech żyje o żebranym chlebie, a on dla ludzkości pracuje piórem, po papiérze skrobie, albo androny jakiéś wyplata durniom różnym, co jego z rozdziawionemi gębami słuchają... Oj! kosteczki moje... oj! wnętrzności moje bolejące! Oj ta ludzkość! żeby ją wszyscy djabli porwali, tak jak ona mnie moje jedyne dziecko porwała...
— Cyt — syknął nagle żebrak i, ostrzegawczym gestem powstrzymując zapał towarzyszki swéj, stanął pod oknem jednopiętrowego domu, skromnie, lecz dostatnio wyglądającego. Stanął pod oknem tém i obie ręce, nabożnie na sękatym kiju splatając, cienkim, lecz donośnym głosem, na godzinkową nutę, zawiódł:

Perło droga, cna Panienko,
Rozlicznych kwiatów Równianko,
Tronie cnego Salomona,
Różczko kwitnąca Aarona, przez Ester figurowana...

— Mamo! mamo! — zabrzmiał, tuż za oknem, świeży młody głosik; — staruszek ten przyszedł, co zawsze pod oknem śpiewa i taki do Noego podobny!...

A po chwili otworzył się lufcik i biała ręka kobiéca rzuciła, na otwartą, dłoń Łukasza, miedzianą dziesiątkę.
Łukasz przyciszonym tonem, lecz bardzo głośno, mówić zaczął:
— Boże! któryś Daniela we lwiéj jamie przez Habakuka, Opatrznością swoją od Anioła tam zaniesionego, nakarmił, wynagrodź, dopomóż, pobłogosław, niewinność Zuzanny odsłoń, Jonasza z wnętrzności wielorybiéj uratuj, Ananiasza, Azaryasza i Misaela, nienaruszonych pośród ognia, uchowaj...
— Obdarzcież i mnie, nieszczęśliwą kobietę, panienko droga! — zajęczała z kolei ex-straganiarka.
— Nie potrzeba! nie potrzeba! — ozwał się za oknem głos niezadowolony i napominający; — niedobra jesteś kobiéto, ludzi przeklinasz! sama słyszałam nieraz, jak przeklinasz! nie dostaniesz za to nic!
— Ja nie ludzi przeklinam, ale ludzkość... — zakrzyczała żebraczka.
— Nic nie dostaniesz!
— A no niedostanę, to nie dostanę! Żeby wam tak wnętrzności bolały, jak mnie bolą, tobyście pewnie tak samo grzesznemi ustami przekleństwa wyrzekali! Ale nie życzę, nie życzę! I odpuść nam nasze winy, jako i my...
Poszli daléj. Baba smutna była i milcząca, dziad zadowolony z otrzymanego daru i ukośném wejrzeniem badający okna domostw, pod któremi się przesuwali.
— Ot widno ze wszystkiego, — zaczął po chwili Łukasz, — że ja z mego nierodzonego chłopca więcéj pociechy mam, jak pani Kępowa ze swego rodzonego... Dzieli się on zemną groszyną każdą, a i ja z nim dzielę się... i przytulny do mnie... Czasem powiada: nie mam ja na całym szerokim świecie nikogo, kromie was... wyście mnie, jak szczenię, z pod płota podjęli i wyhodowali. Tak on czasem powiada, a przecięć to serce dobre oznacza i wdzięczność... No, nie prawda może, co?
— A jużci — odparła żebraczka, — mój nigdy mi słowa dobrego nie da. Ledwie że spojrzy na matkę, a wszystko na swoję ludzkość patrzy. Ale teraz wasz chłopiec ciągle u mojego przesiaduje... po całych nocach bzdurzą...
— A no! miał zawsze do nauki ciekawość wielką... Pan Szymon uczony i gada... no! i ja już niby, jak ludzie powiadają, głowę nie dla proporcyi na karku miał, a zawsze, jak on zacznie gadać, to ot, jakby świat rozwidniał się przed oczami...
— Co z tego gadania i z tego rozwidniania, — zaczęła baba; ale Łukasz znowu, gestem i syknięciem, nakazał jéj milczenie. Stał znowu pod oknem i zawodził:

Zawitaj Panie mądry, Domie Bogu miły,
Który stół złoty i siedm kolumn ozdobiły,
Witaj zegarze, w którym nazad jest cofnione
Słońce dziesięcią linii...

Z otwartego lufcika spadła znowu miedziana moneta, i głos z wewnątrz zawołał:
— Módl się za nas, dobry staruszku, bo u nas biéda, choroba w domu...
— Zmiłuj się nademną Panie, bom ci chory i strwożone są kości moje! — donośnie zawołał Łukasz.
— Wy bo, panie Łukaszu, — zaczęła Kępowa, — macie szczęście do ludzi... Każdy wam coś da... nikt nie minie i nie odpędzi. Ja nie... Mnie każdy fuka i jędzą przezywa, a tyle mego, co pod kościołem dadzą, a i tam jeszcze dziady pokrzywdzą zawsze... przez całe życie moje z zapracowanego grosza żyłam, musić dla tego żebrować nie umiem...
— Trzeba umieć, — z powagą wyrzekł Łukasz; — wszystko, co człowiek robi, powinien, moja pani Kępowo, umieć robić...
— Dokądże teraz pójdziecie, — zapytała Kępowa, — ciemnieje... czas kości stare choć na barłogu złożyć...
— A pójdę sobie do was, — odpowiedział Łukasz, — tam i chłopca mego pewno znajdę... Cały dzień z maskaradą po mieście chodził, coś tam uzbierał sobie... to ot, grosz mój i grosz jego złożym, i baliczek sobie jaki sprawim...
— Jaki tam baliczek? baliczki mu jeszcze w głowie? — zaszemrała zgryziona baba.
Skierowali się oboje ku zrujnowanemu gmachowi, w którym było mieszkanie Kępy. Do tegoż samego miéjsca, z innéj tylko strony, dążył pajac, który, przez dzień cały, bawił uliczną gawiedź miéjską, a brzękiem dzwonków swych przywoływał do okien dostatnich nawet mieszkańców ładnych domów i kamienic. Nie zmienił on ubrania swego i mrocznym zaułkiem, pod walącemi się płotami, przesuwał się, jak maskaradowe widmo, błądzące po krainie zmroku i nędzy. Gdy przechodził koło okna szynku, w którym palił się już słaby płomyk lampki, blaszki i galoniki, przyozdobiające ubiór jego, zamigotały rojem iskier; gdzieś daléj znowu, w grubym cieniu, rzucanym przez rozłożyste drzewo, rosnące za płotem, zabrzęczały krzykliwym chórem dzwonki, któremi osypany był jego kapelusz i głosik dziecinny, pieszczony zaszczebiotał.
— Wykupisz mi teraz mego kanarka? Sylwek! wykup mi mego ptasia! Mój drogi! za te zebrane groszyki, które nam ten pan rzucił! Sylwek? a gdzie moje cukierki? dla czego ty nie jesz moich cukierków! schowałeś do kieszeni i nie jesz! Jedz! no jedz Sylwek i mnie daj!
— Zaczekaj, przyjdziem zaraz... tam... to dostaniesz swoje cukierki...
— Tam... tam... gdzie? Sylwek! gdzie? — zaszczebiotało dziecko.
— Gdzie! gdzie? nie wiesz głupia? paplasz jak szpaczek! Do dziadzi Szymona.
— Aha! Dziadzio dobry... tak ładnie gra...
Dziecko było wesołe i bardzo, ze swym dobrym przyjacielem Sylwkiem, poufałe; lecz w głosie pajaca czuć było przymus i zamyślenie.. Odpowiadał takim tonem, jakim mówi człowiek senny lub w myślach pogrążony.
Omackiem prawie znalazł wązkie drzwiczki, w grubym murze zagłębione, zszedł po kilku schodkach, chwiejących się mu pod nogami, wziąwszy dziecko na ręce, przeszedł korytarz długi, ciemny zupełnie, a powietrzem podziemia napełniony, i nakoniec, po dość długiém szukaniu w ciemnościach, znalazł zardzewiałą klamkę drzwi, prowadzących do izdebki Kępy. We drzwiach tych schylić się musiał, bo były dlań za nizkie, i w schylonéj téj postawie stanął jak wryty. Mniemał zapewne, że, jak zwykle bywało, znajdzie Kępę zajętego pisaniem, albo piastującego w ramionach ukochane skrzypce albo rozprawiającego z kilku znajomymi im wspólnie, a od czasu pewnego uczęszczającymi tu, ludźmi. Tymczasem obraz, który ujrzał, napełnił go zdziwieniem. Na wielkiéj staréj skrzyni, pośród stosu rozrzuconych papiérów, paliła się żółta świeczka, a Kępa, łokciem o skrzynię wsparty, w pochylonéj postawie, ze wskazującym palcem, dokonywającym w powietrzu zagadkowe jakieś ruchy, zniżonym głosem przemawiał do Lirskiego, który, siedząc na pieńku, z czołem w dłoniach i twarzą w ogniu, słuchać go się zdawał z ciekawością niezmierną. Patrzali sobie wprost w oczy, ruchami brwi i uśmiechem, objawiając sobie wzajem doznawane wzruszenia. Byli tak bardzo zajęci i w tajemniczéj rozmowie swéj pogrążeni, że nie słyszeli otworzenia się drzwiczek, które jednak przeraźliwie zardzewiałemi zawiasami zaskrzypiały. W tém, po sklepionéj izdebce rozległ się i perłową gamą popłynął głośny, serdeczny śmiech dziecięcy. Jak w gaju zielonym, pomiędzy ciemniéjszemi po ścianach widmami drzew malowanych, zakukała kukułka.
— Kuku, kuku, dziadziu Szymonie! a kuku! — wołało małe stworzenie w czerwonéj sukience i głowę, osypaną złotemi włosy, chowała za wielki, zlekka w cieniu podzwaniający, kapelusz pajaca. Dwaj, tajemniczo rozmawiający, ludzie drgnęli, jak ze snu zbudzeni, i spojrzeli ku drzwiom. Lirski rozeznał w mroku twarz Sylwka, pobladł śmiertelnie, zerwał się z siedzenia i, drżąc od stóp do głowy, do ściany plecami przyciskając się, wyszeptał:
— Broń mię pan, panie Kępa! brońmy się! po co on tu przyszedł? czego on tu chce?...
Kępa zaśmiał się.
— Mam bronić się od Sylwka! — zawołał, — od najukochańszego z uczniów moich! od syna mego ducha! Uspokój się pan! On tylko w tém przebraniu swojém tak ci się strasznym wydał... Powinniście się kochać, bo jedna idea zaświeciła przed wami, jak gwiazda przewodnia...
Sylwek odzyskał całkiem zimną krew i przytomność. Postawił Klarkę na ziemi, rzucił w kąt izdebki dzwoniący swój kapelusz i zbliżył się ku Lirskiemu. Możnaby rzec, że ciemna twarz jego znieruchomiała pod spadłą na nią ciężką zadumą.
— Cicho, dziadźku, — ozwał się zniżonym, spokojnym głosem; — ten pan sprawiedliwie przeląkł się mnie... zrobiłem mu niedawno wielką nieprzyjemność, ale teraz żałuję tego... po co mi to było? po co mi wszystko? Nie lękaj się pan. Jeżelim chciał pomścić się za mój pierścionek, to już i pomściłem się, a żalu, ani gniewu nie mam. Co prawda, za co tu było gniewać się? Mędrszyś był pan odemnie, i po wszystkiém. Ot szaleństwo jakieś przystąpiło było do mnie... bardzo przepraszam! rozbójnikiem nie jestem i nic panu złego nie zrobię. Po co mi to! po co mi wszystko!
Odwrócił się, usiadł, a raczéj, ramię wspierając o katarynkę swą, położył się na ziemi, przyciągnął do siebie Klarkę, rzucił jéj garść karmelków i z oczami nieruchomo, lecz spokojnie utkwionemi w ścianę, zamilkł téż jak ściana. Po całodziennéj szalonéj wesołości, natura ta wrażliwa, ognista, prawdziwie i głęboko może artystyczna, podległa reakcyi, wręcz sprzecznemu z poprzednim stanowi zniechęcenia i bezwładnego smutku. Lirski uspokoił się nieco i z lekkim już tylko odcieniem trwogi przypatrywał się temu dawnemu znajomemu swemu, którego strój i powierzchowność bawić zaczęły próżniaczą i drobnych sprawek ludzkich wielce ciekawą jego wyobraźnią.
— Jak się nazywa... ten... ten... pan? — zapytał zcicha Kępy.
— Nazywają go ludzie: Sylwek Cmentarnik, — odparł Kępa, i ciszéj dodał: — jak się zaś istotnie nazywać on powinien, wié o tém jeden tylko człowiek na świecie...
Lirski wpatrywał się wciąż w Sylwka.
— Ależ podobny do kogoś mi znajomego, nadzwyczaj do kogoś podobny... szeptał... nie mogę tylko przypomnieć sobie...
— Powinniście się kochać ze sobą, jako ogrodnicy, do uprawiania jednego ogrodu wezwani, — ozwał się Kępa; — jakiekolwiek bowiem różnice zachodzą w urodzeniu i położeniu waszem, oba należycie do rzędu tych, którzy potrzebują i pragną zostać odnowicielami świata. Z jednéj strony opuszczone chłopię, wzrosłe w dzikości i przeróżnych męczarniach, a w żyłach swych mające krew wartką, dumną, o wysokie dopominającą się uciechy; z drugiéj strony dziecię, zhodowane przed obliczem zbytku, miękkie i delikatne jak kobiéta, a pozbawione środków do zadowolenia potrzeb swych i pożądań, — o! mogąż być na ziemi całéj istoty bardziéj skłonne i zdolne do zrozumienia i przyjęcia w siebie nauki mojéj! Mogęż nie radować się, widząc was obu obok siebie i nie ufać, że, przez was przyśpieszone, przybędą wkrótce na świat wielkie katastrofy te, które...
Prawiłby daleko dłużéj jeszcze, gdyby nie przerwał mu gwałtowny trzask roztwierających się drzwi i krzykliwy gwar kilkorga, wpadających do izdebki, dzieci. Byli to: Damek Szarski ze swemi długiemi sterczącemi uszami, a ustami zapchanemi bułką, któréj wielki kawał trzymał w ręku; dziewięcioletni Miś, nie zupełnie jeszcze obmyty z sadzy, któréj szerokie plastry oblepiały mu czoło i policzki, a z djablim czerwonym językiem, u piersi, do podartego spencera przypiętym; dwunastoletni Tomek, bosy, w płóciennych szarawarkach, z wpół idyotycznym wyrazem na wychudłéj twarzy; była tu, nakoniec, długonoga dziewczyna z rozplecionemi włosami, w spłowiałéj szmacie jakiéjś, po cygańsku przez ramię zarzuconéj, Antką zwana. Cała ta banda, która przez dzień cały, przebiegając miasto, zrywała na nogi i wiodła za sobą gawiedź miejską, wpadła teraz do sklepionéj izdebki i, napełniając ją krzykami, które, przebiegając nizki sufit z malowanym gryfem, tysiące ech obudziły po rozległych salach, korytarzach i strychach opuszczonego gmachu. Szczury, gnieżdżące się w staréj skrzyni, przestrachem zdjęte, zaszamotały się gwałtownie, bijąc się o ściany siedliska swego. Było to tak, jakby na izdebkę tę, do grobu podobną, spadło stado, łopocącego skrzydłami, wrzaskliwego ptastwa.
Szło o pieniądze, które banda maskaradowa zebrała dnia tego na mieście. Dopominano się o nie u Sylwka, który, wyjąwszy z kieszeni małą sakwę płócienną, pełną monet miedzianych i srebrnych, obojętnym ruchem oddał ją dzieciom.
— Macie, coście zarobili! — rzekł, — przeliczcie i podzielcie się! Ja swoje już wziąłem...
Damek porwał pierwszy sakiewkę, ale odebrała mu ją Antka. Usiadła w kącie; na płachtę swą, ściągniętą z ramion, które przez to nawpół się obnażyły, wysypała pieniądze i z szybkością, objawiającą biegłość pewną, w tego rodzaju czynnościach nabytą, rachować je zaczęła. Damek siedział przy niéj i przyjaźnie szyję jéj ramieniem otaczając, na ręce jéj małe, ciemne a zwinne, chciwie spoglądał. Miś klęczał przed dziewczyną, osmoloną swą twarz nad jéj kolanami pochylał, a niezmierne zajęcie, z jakiem przypatrywał się liczeniu pieniędzy, spowodowało wysunięcie się z ust języka jego, który, czerwonością swą, odpowiadał wybornie, przyczepionemu do spencera, exdjablemu językowi; Tomek, nakoniec, bose nogi w całéj długości ich na glinianéj podłodze wyciągnął i, z palcem w ustach, idyotyczny wzrok wlepiał w rozrumienioną i włosami zarzuconą twarz Antki.
Kępa ku gromadce dzieci tych, wpół patetycznym, wpół błogosławiącym gestem, oba ramiona wyciągnął.
— Oto jest siejba przyszłości! — zawołał, — oto są wzrastający adepci nauki mojéj, robotnicy nowego świata!
Tu znowu przerwało mu mowę otworzenie się drzwi i głos cienki, chrypliwy nieco, stary, na skoczną nutę krakowiaka wyśpiewujący:

Oj głębokaż to mogiła,
W któréj leży ludzi siła;
Gdy w nią legniesz, grzeszny człecze,
Strawa z misy ci uciecze...

— Otóż i zacny patryarcha nasz przybywa! — zawołał Kępa.
W półgodziny potém, gdyby ktokolwiek, stojący zewnątrz starego gmachu, pochylił się i spojrzał w okienko, dwoma zielonawemi szybami wydobywające się z pod ziemi, a z wewnątrz w zardzewiałą kratę żelazną zaopatrzone, ujrzałby widok dość niepospolity i malowniczy, a badaczowi spraw tego świata wiele do myślenia dać mogący. Podziemna, sklepiona izdebka oświetloną była ogniem, który palił się w glinianym piecyku, a w migotliwych łunach którego, jak ciemne widma, ukazywały się, to znikały, malowane na ścianach i suficie drzewa i ptaki. Szczupłą przestrzeń, objętą przez dekoracyą tę, zdającą się być urągliwém lub trupiem naśladowaniem przyrody, napełniała gromada istot ludzkich, stłoczonych tam jak w garnku. Na wielkiéj skrzyni, plecami przysłaniając łojówkę, palącą się w czerepie garnka, z nogami wiszącemi w powietrzu, a dwoma końcami czerwonawéj chustki sterczącemi pod brodą, siedział Szymon Kępa. Żółta, skurczona twarz jego oblana była radością i ekstazą, ramiona roztwierały się i podnosiły przekonywającemi, groźnemi, to pełnemi obietnic, gestami. Za nim nieco, na pieńku siedzący, Maurycy Lirski, górną połową ciała swego tak się ku mówcy pochylał i tak nieruchomo ku twarzy jego zgorączkowaną swą twarz podnosił, że znać było, iż, oprócz myśli tych, nadziei i obietnic, o których poraz pierwszy dnia tego usłyszał, nic i nikogo w téj chwili widzieć nie był w stanie, że, wywołane przez nie, ciekawości, marzenia i pożądania pochłonęły wszystkie inne uczucia, którychby w otoczeniu, śród jakiego znalazł się, w innéj chwili doświadczyć musiał. Naprzeciw Kępy, przed ogniem, płonącym w piecyku, siedział na ziemi siwobrody, łysy starzec, w żebraczém odzieniu, a naglądając gotującéj się i prażącéj w garnkach strawy, uśmiechał się chytrze pod bujnym siwym wąsem i, od czasu do czasu, mięszał się do rozmowy. Z drugiéj strony piecyka wysuwała się, pod światło ognia, włosami zarzucona twarz i nagie ramiona Antki. Tomek wyciągał bose swe nogi. Damek i Miś, pobrzękując miedziakami, ze stłumionym chichotem szczypali Antkę, targali bujne jéj włosy, i szeptali jéj coś do ucha. U ściany zaś, przeciwległéj oknu, ramieniem wsparty o pozytywek ze sterczącą korbą, leżał pajac, na którego ubranie płomię wywoływało grę barw i blasków, a obok którego, z głową na pierś jego opuszczoną, mała dziewczynka, za małpeczkę przebrana, usypiała głęboko, z uśmiechem na ślicznych ustach i niedojedzonym karmelkiem w ręku. Pajac, zarówno jak siedzący na pieńku młodzieniec, z białą twarzą i w zgrabnym paltocie, wlepiał wzrok w przemawiającego ze skrzyni Kępę, tylko, że w oczach jego, czarnych jak otchłanie, pojętnych, zadumanych, niby zwiastuny bliskich pożarów, przelatywały błyskawice namiętne i groźne. Zresztą, w kątach, do których nie dochodziło światło ognia, spostrzegać się jeszcze dawały mętne zarysy kilku innych istot ludzkich. Ktoś tam znać fajkę palił, bo grube nicie brudnego dymu zwolna wlekły się powietrzem ku otworowi piecyka. Jakaś twarz męzka młoda, lecz blada, a na długiéj, ciemnéj szyi osadzona, od czasu do czasu wysuwała się z mroku, to znowu się w nim kryła. Jakieś zczerniałe skieletowe ręce wydobywały się na oświetloną przestrzeń, zdając się grozić czy upominać. Niekiedy słychać było jeden tylko głos, płynnie i łagodnie przemawiający, to znowu wydymający się do patetycznych i wzniosłych tonów; niekiedy zaś wybuchał chór zmięszanych głosów zapytań i opowiadań, lamentów i śmiechów. Wszystko to razem sprawiało wrażenie podziemnéj ludzkości, całkiem różnéj z tą, która żyła nad powierzchnią ziemi, lub obozowiska, w którym zgromadzili się wpółdzicy koczownicy, aby weselić się i żalić, uczyć się i naradzać, tak, jak to czynić umieli i mogli.
Była to szkoła Szymona Kępy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.