Sylwek Cmentarnik/Część druga/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Sylwek Cmentarnik
Wydawca Wydawnictwa E. Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Część druga.


I.

Było to okno małe, brudne, w dzień zapłakane mętną a nigdy nie wysychającą wilgocią, w nocy świecące mdłem światełkiem lampki, któréj długi okopcony komin widać było z za rzędów butelek, ustawionych za szybami, na drewnianych pułkach. W ciemne noce, jesienne i zimowe, okno to było jedyném światłem, migocącém pośród długiego zaułka, którego szlak, czarny i wązki, gubił się kędyś daleko, w opuszczonych ruinach wspaniałego niegdyś gmachu.
Z obu stron okna tego, tkwiącego w zczerniałéj i pochyłéj ścianie, panowały ciemności bez dna, zda się, ni końca; naprzeciw błędny promyk padał zeń na gnijący parkan, za którym czuć było szeroką pustkę; w dole światełko jego odbijało się i drgało w leniwie ciekących wodach rynsztoka.
Wieczór był jeszcze nie późny, lecz bardzo ciemny; na całéj długości zaułka panowała cisza prawie nieskazitelna, gdyż zrzadka tylko i słabo mącona, dochodzącemi tu i wnet milknącemi, wybuchami oddalonego miejskiego gwaru. W tém tylko miejscu, kędy świeciło okno, z rzędami butelek i wyglądającym z pośród nich okopconym kominem lampki, w powietrzu, zgęszczonem od mgły deszczowéj i błotnistych wyziewów, ciężko i głucho toczył się szum przyciszony, z głębi jakby budynku, w którego ścianie tkwiło okno, wychodzący, ale z dalekiéj jego głębi, z za niejednych drzwi zamkniętych, z dziedzińca oparkanionego, z za szyb, okiennicami osłoniętych. Był to rozgwar jakiś nieokreślony, to przycichający, to wzdymający się chwilami, a w którym nic, żadnego głosu wyraźnego, żadnego brzmienia, z pochodzeniem zrozumiałém, wyróżnić było niepodobna.
W dole za to, tuż pod oknem, z pośród szmerów wiatru i plusków rynsztoka, wyróżnić się dawał wyraźnie oddech piersi ludzkiéj, chwilami zaledwie dosłyszalny, lecz chwilami sapiący i śpieszny tak, jakby się tam komuś na płacz zbierało. Niekiedy odzywał się téż tam szept urywany, a coraz głośniéjszy i jakby niecierpliwszy, przyciszone niby i trwożliwe, a nadaremne przywoływanie kogoś. Potém, u dołu ściany, dał się słyszeć szelest poruszającego się jakiegoś ciała, pod dotknięciem jego plusnęła jakaś kałuża, i z grubéj ciemności, na mętne światło spływające z okna, wydobyło się coś małego, coś po mokrych kamieniach pełznącego, a mającego pozór czworonożnego zwierzątka. U samego brzegu rynsztoka, to małe, a w ciemności nieokreślone, stworzenie znieruchomiało i wydało z siebie głos. Był to głos dziecinny, srebrny, wpółsmutny a wpółrozkapryszony, z niecierpliwością połączoną, z utęsknieniem wołający ku mętnym szybom i ustawionym za niemi butelkom.
— Papciu! papciu! papciu!
Zarazem, światło, pochodzące od lampki z długim okopconym kominem, oświeciło drobną postać tę, która, rękami przytrzymując się pochyłości, rozdzielającéj ścianę z rynsztokiem, podnosiła ku oknu okrągłą, bladą twarz dziecinną, wydobywającą się z grubych zwojów mokréj chusty, a opłyniętą, niby strugami złota, długiemi kędziorami złocistopłowych włosów. Włosy te i rysy małéj twarzy domyśleć się pozwalały, że była to dziewczynka.
Po kilka razy jeszcze powtarzała wołanie swoje, aż umilkła znowu, i na mokrych kamieniach w skurczonéj postawie siedząc, a w okno, zapełnione butelkami, wlepiając źrenice, jak turkusy błękitne, szeptać zaczęła:
— Siedzi i siedzi! znów upije się i na drabinę polezie! Jeszcze kiedy spadnie, zabije się i umrze! Tak jak Tadzio!… Zmarł i — nie ma!
I z całéj siły drobnéj piersi swój, drgającéj płaczem, wołać zaczęła znowu:
— Papciu! papciu! papciu!
Całą odpowiedzią, na rozpaczliwe to dziecinne wołanie, był, wciąż toczący się kędyś, we wnętrzu domostwa, głuchy szum i rozgwar…
Dziecko szepnęło:
— Ot pójdę… za rękę wezmę i do domu zaprowadzę… Co ma tam całą noc siedzieć, jak ostatni pjanica jakiś!…
Zrobiła poruszenie takie, jakby posunąć się chciała ku, znajdującym się obok okna, wązkim i szczelnie zamkniętym drzwiczkom, lecz wzrok jéj upadł na najwyższe szyby okna i znieruchomiała znowu.
— Aha! — zawołała z nagłym, promiennym uśmiechem. — Ptaś! ptaś! śpiewuś! maleńki… mój!…
Przedmiotem, w którym tkwiły rozpromienione oczy dziecka, była klatka, wisząca nad rzędami butelek, za najwyższemi szybami okna. W klatce, na drewnianym pręciku, ze zjeżonemi żółtemi pióry, siedział kanarek. Żółta nić płomienia, wijąca się w okopconym kominie lampki, świeciła mu prosto w oczy. Ptak usnąć nie mógł, a małe, czarne źrenice jego rozwarte były, nieruchome i smutne. Dziecko, siedzące nad brzegiem rynsztoka, składając drobne wargi w zarys pieszczotliwy, wlepiało wzrok w ptaka, bezsennie dumającego za oknem szynkowni.
W téj chwili, zdaleka, z ulicy, do któréj przytykał odległy koniec zaułka, dała się słyszeć muzyka katarynki. Arya uwięzionego w wieży Trubadura, która, po niezliczone tysiące razy wydobywając się z piersi genialnych artystów, napełniała sobą rzęsiście oświetlone sale teatrów, i wstrząsała sercami wytwornych słuchaczy, tym razem drżące trele swe lała na błoto i rynsztoki, pogrążone w grubych ciemnościach. Zbliżywszy się przecież ku zaułkowi, katarynka umilkła; natomiast rozległy się po kamieniach równe, silne, męzkie stąpania, aż nakoniec, tuż przy oknie szynku, ale w cieniu jeszcze, ozwał się dźwięczny, młody głos męzki:
— A ty Klarka znowu tutaj! w błocie siedzisz, jak żaba, i na papkę swego czekasz! Ha! Klarka! czy to ty, czy psiątko jakie?
— Ja! — odpowiedziała dziewczynka i pytającym tonem dodała:
— Sylwek! czy co?
— Czy co? czy Co? — przedrzeźnił ją głos męzki, — cygan może, wilk, niedźwiedź! Hu nu! Hu nu!
Wraz z tém naśladowaniem niedźwiedziego ryku, czy wilczego wycia, ciężki przedmiot jakiś, na ziemi stawiony, stuknął o kamienie, a dwoje ramion, gibkich i silnych, opasało dziecko i podniosło je z nad ziemi. Wtedy, w mętném oświetleniu, spływającém z okna szynku, inny znowu ukazał się obraz. Składał go młody urodziwy chłopak, w bluzie, przepasanéj rzemiennym pasem, w ramionach trzymający pięcioletnią dziewczynę, z któréj zsunęła się mokra chusta, a którą w zamian nawpół okryły długie, złociste włosy. Czoło i oczy jego ocienione były szerokiemi brzegami grzybowatego kapelusza, a usta, cienkie i pąsowe, z uśmiechem pochylały się ku czołu dziecka.
— Zanieść cię do domu, co? Kocię ty małe! a to tak, jak wtedy, w rynsztok wpadniesz i skąpiesz się w błocie... No pójdziem! zaniosę cię do mamy!
Dziecko gniewnie rzuciło się w jego objęciu.
— Ja chcę papki... — wołać zaczęła; — papko tam! tak już dawno! papko biédny! papkę skrzywdzili! Ja chcę papki!
— Ale! — przeciągle zaśmiał się chłopak w bluzie, — papkę skrzywdzili! papko biédny! jak szpaczek powtarzasz, co papko gada, jak upije się. No nic mu się nie stanie. Przyjdzie do chaty pijany, wyśpi się i jutro upije się znowu. A ty, jak będziesz tak nocami walać się w błocie, zachorujesz jeszcze i zamrzesz... tak jak Tadzio!
Dziewczynka, ramieniem otaczając szyję jego, przybrała postawę, pełną zaniedbania i ufności. Drobny palec trzymała przy bledziutkich wargach, i zamyślonym wzrokiem na kanarka znowu patrzała.
— Sylwek! — zaszczebiotała, — o! widzisz! ptaś! biedny ptaś... śpiewuś milutki mój!
Wyrazy te wymawiając, znikała stopniowo z mętnie oświetlonego tła i wraz z młodym mężczyzną, który ją unosił, wsuwała się w cień. Drobne ramię z palcem, wyciągniętym ku kanarkowi, znikło ostatnie, a w ciemności dał się słyszeć głos młodego mężczyzny:
— Aha! pięknie tam bawi się ptaś twój! Wczoraj Wincek mularczyk oczy mu chciał wyłupić, a potém upoił bułką, moczoną w wódce. Papko ptasia twego w zastaw za kruczek wódki oddał, wykupić go ani myśli... już chyba ja ci go kiedy wykupię, jak mi z okien dużo srebrnych groszy narzucają...
Tu ze stukiem zardzewiałych zawias i klekotaniem złamanéj klamki otworzyła się i wnet zamknęła furtka, umieszczona w pochyłym parkanie. Sylwek, niosąc wciąż Klarkę w objęciu, wszedł na dziedziniec długi i wązki, kształtem swym do jakiéjś przepaścistéj szyi podobny, którego stronę jedną zajmowało długie nizkie domostwo, drugą otaczały rozwalone płoty i budynki, a daleka głębia, w ciemności nawet, czerniała jakąś wysoką i u szczytu w różne kształty połamaną budową. Długie, nizkie domostwo było tém samem, którego front, ku zaułkowi zwrócony, posiadał jedno tylko okno i jedne wązkie drzwiczki. Od strony zaułka miało ono pozór malutkiego domku; w istocie zaś było obszerną, próchniejącą ruderą, która jednym szeregiem okien zwracała się ku dziedzińcowi, drugim — ku wązkiemu i błotnistemu pasowi ziemi, wiecznie pustej, a otoczonéj parkanem z desek tak wysokim, że zarówno światłu dziennemu, jak spojrzeniom ludzkim przystęp do okien tamującym. Okna rudery osłonięte były okiennicami, których szczeliny przepuszczały gdzie-niegdzie wązkie strugi światła. Pomimo okiennic jednak, szum ów nieokreślony, dający się słyszeć już w zaułku, stawał się ze strony dziedzińca głośniéjszym i wyraźniéjszym.
Młody wysmukły chłopak, niosący w ramionach malutką dziewczynkę, minął okna długiéj rudery i zmierzał ku wysokiéj i połamanéj masie owéj, w głębi dziedzińca czerniejącéj. Jakkolwiek ruchy jego silne były i zgrabne, jakkolwiek miejscowość tę znać musiał wybornie, potknął się jednak parę razy o sterczące jakieś kupy kamieni, czy śmiecia, a stopy jego co chwilę pluskały w kałużach, stojących we wklęskłościach zepsutego bruku. Dosięgłszy nakoniec czarnéj wysokiéj budowy, wszedł do ciemnych sieni, których drzwi, kołysząc się na jednéj tylko zawiasie, od chwili do chwili, przeciągle jęczały. Omackiem dosięgnął innych drzwi, które téż stały otworem, przez chwilę szedł wązkim korytarzem, śród zupełnéj pustki którego kroki jego rozlegały się monotonnie i donośnie, a który posiadał dwa otwory okienne, szyb pozbawione, aż nakoniec, wspiąwszy się po kilku wschodach, przeciągał ręką po chropawéj ścianie dopóty, aż znalazł znowu drzwi, które, tak jak wszystkie poprzedzające, zamkniętemi nie były.
— Ależ u was dom, na wszystkie cztery wiatry otwarty! — mruknął i dodał: — no prawda! goły złodziejów nie boi się.
Zatrzymał się chwilę w owych drzwiach, nad kilku wschodami otwartych, i patrzał znowu w ciemność, z głębi któréj, z drugiego jakby pokoju, dochodził dźwięczny i przewlekły, pieszczony i zarazem cierpiący, głos niewieści:
— Cała to moja przyjemność, kochana pani, całe to moje szczęście i cała moja pociecha w tém smutném życiu mojém! Co jabym nieszczęsna poczęła, gdybym jeszcze tych moich kochanych książek nie miała, gdybym się niemi nie upijała, gdyby mię one w lepsze, promienniejsze światy nie unosiły. Nieuwierzysz, jakiéj rozkoszy doznaję, gdy, imaginacyą przynajmniej, unoszę się w krainy miłości i zachwytów, w świat elegancyi, salonów, rycerzy, hrabiów i książąt!... w świat mój rodzinny... Wszak wiesz dobrze, moja pani Lirska, że to jest świat mój rodzinny...
— Tak, tak, — ozwał się drugi głos kobiécy, — ja tylko zawsze sobie myślę, zkąd ty, Helenko, książki te dostajesz... to droga podobno rzecz...
— Zostało mi ich trochę, z dawnych, świetnych czasów moich! a przytém... przyznam ci się, moja pani Placydo, że czasem od ust sobie odejmuję, a wlokę się do miasta... tak wlokę się, bo ze zdrowiem mojém biegać nie podobna, a i chodzić nawet trudno... wlokę się więc i kupuję... nie zjem, nie ubiorę się, a kupuję...
— Ależ... — zaczął drugi głos niewieści, — ależ... dziatki twoje... dziatki!
W téj chwili, w drugim końcu ciemności, zabrzmiał głos męzki:
— Klarkę przyniosłem!
— Ach! ach! — rozległ się, pełen przestrachu, krzyk niewieści. Lecz głos męzki, na krzyk ten żadnéj nie zwracając uwagi, śmiało i szorstko nawet, mówił daléj:
— Niech pani świecę zapali i Klarkę weźmie. Tarza się to w błocie i pod rynnami, zmokła jak szczenię!
— O, pani Lirska, moja pani Lirska! zapal świecę! zmiłuj się, zapal świecę! Ach! jakże się zlękłam! O, serce moje! serce! uderza jak młot!... Pani Placydo, świecę! prędzéj, świecę! bo jeszcze zemdleję!...
— Kiedyż niewiem, gdzie świeca i zapałki! — z odcieniem niecierpliwości odpowiedział drugi głos kobiécy.
— Tam... tam... na komodzie, pod ścianą... aj! nogi moje, jak z drewna... ruszyć się nie mogę!...
Po krótko trwającym szeleście, sprawianym przez ręce, szukające omackiem żądanych przedmiotów, błysnął płomyk zapałki, a kobiéta, w czarnéj sukni i białym czepku, z bladą łagodną twarzą i siwiejącemi włosami, zapaliła ogarek stearynowéj świecy, tkwiący w lichtarzu, oblepionym grubą warstwą łoju i stearyny. Wtedy można już było rozejrzeć się nieco po tém szczególném mieszkaniu, którego wszystkie drzwi stały otworem, a w którém, pośród grubéj ciemności i mrożącego chłodu, wiejącego ze wschodów, korytarzy i sieni, pieszczony głos kobiécy mówił o elegancyi, salonach, rycerzach, hrabiach i książkach. Mieszkanie to składało się z dwóch pokojów wielkich i wysokich. Kiedyś były to zapewne salony ludzi możnych lub, prawopodobniéj jeszcze, sale fabryczne. Teraz ogromne, wysokie ściany, nagie zupełnie, brudne, z opadającym tu i owdzie tynkiem, wyglądały ponuro i nudnie. Ponuremi téż i dziwnie smutnemi były ogromne okna, zaopatrzone w ramy i szyby, które w różnych czasach i okolicznościach wstawiać w nie musiano, bo posiadały wielkość i kształt rozmaity. Pierwszy od wejścia pokój był pustym zupełnie; w jednym tylko z kątów jego stał sztywny piecyk żelazny, a w drugim leżało trochę połamanych gratów i parę posłań ze zmiętéj słomy, okrytéj zgrzebném płótnem. Drugi za to pokój posiadał znaczną ilość sprzętów; dwa łóżka z tak szczupłą, że niewidzialną prawie, pościelą, komodę, okrytą kilkunastu podartemi książkami, szafkę z trochą talerzy i garnków, kilka stołków, zgrabne i nowe jeszcze łóżeczko dziecinne, szezlong nakoniec, strasznie brudnym i podartym perkalem okryty, a na którym, w znękanéj i mdlejącéj postawie, wpółleżała kobiéta średniego wieku, wysoka i chuda. Była ona nawet bardzo chudą, oczy miała głęboko zapadłe i kości na twarzy i szyi wystające. Pomimo jednak oznak tych wyniszczenia, znać było, że kiedyś piękną być musiała, a i teraz jeszcze powierzchowność jéj posiadała wdzięk pewien delikatny i cierpiący. Włosy miała prześliczne, złociste i ogromne. Ubranie jéj składało się z ciemnéj sukni zniszczonéj, podartéj i różowego łachmanka, zalotnie zarzuconego na chude ramiona.
Kiedy niemłoda kobiéta, któréj powierzchowność posiadała skromny, lecz dostatni pozór, zapaliła świecę, Sylwek postawił Klarkę na ziemi i, trzymając ją za rękę, postąpił naprzód. Nie wszedł jednak do drugiego pokoju, tylko zatrzymał się przed progiem w cieniu. Kobiéta, na szezlągu leżąca, patrzała ku niemu przymrużonemi trochę oczami. Ochłonęła już z przestrachu, jakim nabawiło ją niespodziane odezwanie się przybyłego, i z dumném poruszeniem głowy wymówiła:
— Niepotrzebnie fatygowałeś się, mój kochany! Klarka wróciłaby sama do domu, a już ci wiele razy mówiłam, żebyś nie zbliżał się do dzieci moich... nie jesteś dla nich towarzystwem stosowném...
Za progiem przyległego ciemnego pokoju rozległ się głośny, szyderski śmiech.
— A — le! — zawołał Sylwek, — niemam zbliżać się do dzieci pani... zbliżają się one do gorszych jeszcze, jak ja... Misia widziałem dziś, jak z ulicznikami koziołki na kupach śmieci wywracał, a Damek podobno ukradł coś wczoraj u majstrowéj i bardzo zbliżył się do batoga majstra... Ot jak! A co się tyczy Klarki, to już pani na to nic nie poradzisz! my z sobą w przyjaźni od tego czasu, kiedym to ją z szynku pijaną wyniósł, do doktora poniósł, wyleczył i piernikami opchał, tak że się znowu rozchorowała...
Ostatnim wyrazom towarzyszył znowu śmiech wesoły, a Klarka, która na łóżeczku swém usiadła, patrząc na stojącego w cieniu przyjaciela swego i trzęsąc złotemi lokami, zanosiła się téż od śmiechu.
— Jezus, Marya! — krzyknęła niemłoda kobieta w czarnéj sukni, — to maleństwo było już pijane!
— A tak pani, — odpowiedział z cienia głos męzki, — przyszła po ojca... do szynku, i spoili ją dla zabawy... ot, tak samo, jak wczoraj kanarka! Bądźcie zdrowi! Dobranoc Klarko.
Głośny całus, rzucony ręką w stronę dziecka, rozległ się w ciemnym pokoju, i drzwi od wschodów, po długiém pracowitém stukaniu i trzęsieniu niemi wychodzącego, zamknęły się o tyle, że wilgotne powietrze korytarza i sieni wiać z nich przestało.
— Któż to był taki, Helenko! — zapytała niemłoda kobiéta, na bladéj i łagodnéj twarzy któréj malował się głęboki niesmak.
Helena przymknęła powieki swe ciemne, zmęczone i znękanym głosem wymówiła:
— A! katarynkarz jakiś! Podobno skoczkiem ulicznym był, potém mularczykiem, a teraz z katarynką chodzi! Rozkochał się formalnie w Klarce i nieproszony, niedziękowany, wiecznie się nią opiekuje! Dziecko to ma dziwne szczęście do ludzi! nadzwyczaj do mnie podobna! Czy uważasz, Placydo, że Klarka zupełnie moje ma rysy, moje włosy i oczy. Ja także... kiedyś... miałam szczęście do ludzi... Pamiętam, kiedy z moją matką pierwszy raz byłam na balu u książąt...
— Moja Helenko, — łagodnie przerwała jéj towarzyszka, — co było, to nie jest. Ale teraz, kiedy jesteście już tak biedni, powinnabyś lepiéj naglądać na dzieci...
Helena chudemi i bardzo białemi dłońmi głowę sobie objęła.
— Ach! ach! — zawołała, — głowa moja! biedna moja głowa! Tak mię zawsze głowa boli, a nocami, moja pani Placydo, aż zanoszę się od kaszlu... W piersi jakbym szpilki miała, czy żmije.
Przycisnęła dłoń do wklęsłéj istotnie i pod barwistym łachmankiem ciężko oddychającéj piersi.
Placyda Lirska patrzała na nią ze współczuciem.
— Niezdrowe życie prowadzisz, — zaczęła, — nigdy prawie z tego wilgotnego i zimnego mieszkania nie wychodzisz, źle jadasz, a po całych nocach nie sypiasz i książki czytasz... Herkules by nie wytrzymał. Już wiele razy radziłam ci: zamiast z garkuchni brać obiady, zajmij się sama gospodarstwem, chodź do miasta, kupuj... gotuj... rozruszasz się... będziesz zdrowa...
Helena poruszyła ręką w sposób, oznaczający najwyższe zniechęcenie.
— Nie umiem, — szepnęła, — i... nie mogę! Nerwy moje takie wrażliwe... wzdrygam się na widok surowego mięsa... Zresztą, nic mię nie obchodzi... czekam tylko téj chwili, w któréj cicho się robi koło mnie, aby wziąść książkę i czytać... czytać... czytać, aż do zapomnienia o wszystkiem, aż do upicia się. Noce są dla mnie najszczęśliwsze, bo wtedy wszyscy śpią i nikt mi nie przeszkadza. Tylko, że nie zawsze mam świece... to téż oszczędzam je jak mogę... dla tego i panią dziś przyjmowałam w ciemności, bo ot, oprócz ogarka tego, jedną już tylko świecę mam w komodzie, a kupić ich więcéj niéma teraz za co...
— Otóż to! otóż to! — zaczęła Lirska, — żebyś ty od czytania romansów tych odzwyczaiła się trochę... żebyś się trochę pojednała z życiem... choć ciężkiem, ale...
Helena wyprostowała się. Rumieniec wytrysnął na chude jéj policzki, zapadłe oczy błysnęły.
— O! — zawołała, — dziwna rzecz! wszystkim wszystko wolno, tylko mnie nic! Ileż to kobiet, w położeniu mojém, w moim wieku i z moją powierzchownością, poszłoby szukać dla siebie szczęścia... chociażby na drogach występku! Ja nie! ja zostałam wierną żoną... jakiego męża? Ja zagrzebałam się żywcem w nędzy i upokorzeniach! Ja umieram z tęsknoty i smutku, lecz z drogi cnoty nie zstępuję! A jednak jest na świecie miłość i szczęście... są na świecie dostatki, zabawy i rozkosze... Jeżeli niemam ich nigdy posiadać w rzeczywistości, niechże je czasem mam choć w złudzeniu!...
Placyda nie odpowiedziała nic; po chwili dopiéro zcicha i nieśmiało zapytała:
— Cóż Hilary? często się teraz upija?
Helena uśmiechnęła się z goryczą.
— Jak czasem, — odparła. — Miewa on dnie upamiętania, w których pracuje... przepisuje papiery dla adwokatów i wszystkie zarobione pieniądze mnie oddaje... Przyznam ci się, że dnie te są dla mnie najcięższe... ciągle mieć kogoś tuż obok siebie... ani chwili samotności... przytém dokucza mi wtedy o te czytanie moje... wymawia wciąż, że dziećmi się nie zajmuję, a taki ma niedelikatny sposób wyrażania się, że kiedy składa pióro i przestaje pisać, to mi nerwy aż drętwieją z trwogi, aby do mnie nie przemówił... To téż najczęściéj bierze Klarkę na kolana i pieści ją godzinami całemi. Rok przeszło temu, w takim przystępie trzeźwości, oddał Damka na naukę do ślusara... Prosiłam, błagałam, aby tego nie czynił. Powtarzałam sto razy, że przecież krewni moi odezwą się kiedyś, przypomną sobie o mnie, a wtedy dzieci nasze wysoko pójdą... Nie słuchał niczego, mnóstwo tylko grubijaństw mi nagadał i Damka do terminu oddał... Dziecko moje terminuje u ślusarza! O! ironio losu!
Lirska znowu wstrząsała głową.
— Już to, kochanko, — zaczęła, — takie znać teraz czasy... Mnie saméj było bardzo, bardzo przykro, kiedy kuzyn mój, Tytus Tarżyc, Morysia mego do garbarni na naukę oddawał... W rozum jego wierzę, za anielską jego dobroć, dla mnie i dla dziecka mego, wdzięczną mu jestem z całéj duszy. Jednakowoż przykro mi to jakoś było. Nieboszczyk, najdroższy mąż mój, ze szlacheckiéj familii pochodził i zawsze przecież urzędnikiem był... moja matka, Tarżycówna z domu... dziwném mi się więc wydawało, aby Moryś garbarzem został, choć Tytus nawet mówił i przyrzekał, że, jeśli z chłopca zadowolonym będzie, kiedyś mu kapitalik na założenie własnéj fabryki da... Nie sprzeciwiałam się zacnemu krewnemu, z łaski którego żyjemy, ale wolałabym, żeby Moryś szkoły był skończył i czém inném został. Dziecko słabowite było, nauki mu nie szły jakoś, promocyi nie dostawał... Potém i w garbarni nie długo był. Nie na jego to siły robota... delikatny taki i swobodę lubi, zwyczajnie młody. Tytus rozgniewał się, pensyą mi płaci jak płacił, ale dla Morysia obojętny, prawie niechętny. Dziecko desperuje nad tém i z desperacyi... trochę szaleje. Ot i teraz, przyznam się tobie, moja Helenko, że przyszłam tu... przyszłam tu...
Zawahała się. Spuściła oczy. Głos jéj stawał się smutnym i drżącym.
— Przyszłam tu naturalnie dla tego naprzód, aby ciebie odwiedzić, a potém... powiedziano mi, że Moryś bywa czasem... na waszym dziedzińcu... w tém samém miejscu... gdzie mąż twój bywa... Otóż, myślałam, że dowiem się, jakimkolwiek sposobem, czy to prawda, a nawet będę cię prosić, abyś mi w tém dopomogła...
— Jakże ja pani dopomódz mogę, moja pani Placydo? — zapytała Helena, któréj omdlałe oczy, co chwilę spoglądające ku leżącym na komodzie książkom, objawiały, że od chwili, w któréj o saméj sobie mówić przestała, nudzić się i odejścia gościa niecierpliwie oczekiwać zaczęła.
— Myślałam... że poślesz tam kogo, aby zobaczył...
— Kogóż ja mogę posłać? lokajów przecież niemam...
— Jaka szkoda! jaka szkoda! — mówiła do siebie kobiéta w białym czepku, — żem o to tego katarynkarza nie poprosiła... chociaż to wstyd... ale cóż robić? wiedziałabym przynajmniéj, co mam odpowiadać tym, którzy plotki takie o mojém dziecku po świecie roznoszą!... Moja Helenko! pomóż mi... poślij kogo... sąsiada może jakiego albo sąsiadkę...
— Ja z tutejszymi mieszkańcami żadnych stosunków niémam! — z coraz widoczniejszém znudzeniem odparła Helena, — żeby Damek albo Miś byli w domu, tobym ich posłała...
— Jakto! — wykrzyknęła Placyda, — synów swoich posłałabyś do... do...
Nie dokończyła. Nie mogła wymówić nazwy miejsca, do którego że syn jéj uczęszcza przypuszczała.
Helena wzruszyła ramionami.
— A cóż! oni do tego przywykli! Chodzą tam często do ojca i po ojca... Są to, moja pani Placydo, daleko mniéj dzieci moje, jak Hilarego... po Hilarym poszły wszystkie... nawet Klarka... która dla mnie obojętną jest zupełnie, a za ojcem przepada. Od czasu, kiedy mój najstarszy, mój śliczny Tadzio, umarł, ja... uważam się za bezdzietną... Dla mnie w niczém i nigdzie pociechy niéma... Mnie nikt nie kocha... Ja tylko złudzeniami żyć muszę... We mnie...
Rozgadała się znowu o sobie i ożywiła się. Tym razem jednak, łagodna i współczująca towarzyszka jéj, zdawała się jéj nie słuchać. Zapadła ona w głęboką i smutną zadumę.
— O mój Boże! — rzekła po chwili zcicha i w zamyśleniu, — co téżby najdroższy mój Wincenty powiedział, gdyby wstał z grobu... Najlepszy przyjaciel jego, Hilary Szarski, taki porządny i rozsądny człowiek, w... szynku... rodzone jego dziecko, śliczne takie, dobre, rozumne dziecko, może... Co się to na świecie z ludźmi dzieje! Przyjaciółmi i kolegami w jedném biórze byli... traf! wypędzili obu! za co? Boże wielki, bądź Ty sędzią naszym. Wzięli sobie tak do serca krzywdę swoję i biédę, w którą popadli, że jeden gryzł się i zagryzł na śmierć, a drugi... do dziś dnia w wódce szuka pociechy!... O! Boże sprawiedliwy, bądź Ty mścicielem naszym!...
Z kieszeni czarnéj sukni wydobyła chustkę, otarła nią zwilżone łzami oczy. Helena tymczasem,, z pod poduszki, wypchanéj sianem i oszytéj drylichem, która przyozdabiała i udogodniała brudny szezląg, wysunęła nieznacznie książkę i chudemi swemi białemi palcami podarte kartki jéj przewracać zaczęła.
W tém, z łoskotem, otworzyły się drzwi od wschodów i w pierwszym od wejścia ciemnym pokoju zatętniły dwie pary nóg, z których jedna obutą była, druga boso. W progu ukazało się dwóch chłopców. Starszy, obuty i w szaréj surducinie, wyglądał na lat trzynaście, młodszy, bosy i w ubraniu, które było spencerkiem niby, niby podartą bluzą, nie miał jeszcze dziesięciu. Stanęli w progu i zdyszanemi, od szybkiego biegu, głosami zawołali jednocześnie:
— Ojciec jest?
Klarka, która, w obłoconém ubraniu, spała już na swém małém, zgrabném łóżeczku, obudziła się, rozczochraną główkę ku braciom zwróciła i żałośnym głosem zawołała:
— Niema papki! niéma! papko w szynku! Upije się i znów na drabinę...
Nie dokończyła, bo głowa jéj opadła znowu na brudny wałek jakiś, za poduszkę służący, a powieki, z długiemi rzęsami, zakryły senne źrenice.
Helena przyciskała dłoń do czoła.
— Cicho! cicho! — jęczała, — nie krzyczcie tylko, — moi drodzy! Oj głowa moja... głowa! Takeście mię przelękli! Któż tak nagle i z hałasem wpada do domu! Czyż nigdy nie zdołam wyuczyć was przyzwoitszéj maniery!
Najlżejszéj uwagi nie zwracając, ani na jękliwą mowę matki, ani na obecność w mieszkaniu obcéj kobiéty, dwaj chłopcy, wprost z progu, popychając się i uderzając wzajem łokciami, rzucili się ku szafce, z za popękanych szybek któréj widać było kilka talerzy i garnków. Otworzyli szafkę i ze stukiem przesuwać zaczęli naczynia, szukając czegoś w głębi garnków, za talerzami, na wszystkich pułkach, wszędzie.
— Niéma nic! — zawołał starszy.
— Niéma nic! — z rozpaczliwym ruchem ramion, powtórzył młodszy.
— Otóż to! — zaczął piérwszy, — tak zawsze! człowiek przychodzi od pracy i kruszynki chléba w domu nie znajduje! Ucz się ślusarki, ucz i chyba majstrowe żelazo z głodu gryź!
Młodszy chłopiec obie dłonie zatopił w rozczochranych, tak samo jasnych i złocistych, jak u Klarki, włosach.
— Tak zawsze! — płaczliwie skarżyć się zaczął, — kiedy ojca niema, to i jedzenia niéma! Mama wszystko sama zjé, zjé, albo książek sobie nakupuje, a dla nas figa! Tomaszek Ambrożowéj szczęśliwszy, bo mu matka codzień taki kawałek chléba i kartofli da... i Antka szczęśliwsza, bo zawsze taki cokolwiek wyżebrze...
Z piersi Heleny wyrwało się głębokie westchnienie.
— O! jak mię te dzieci męczą! Zabijają mię! a jakie niesprawiedliwe! Cóż ja dziś jadłam? Obiadu z garkuchni sprowadzić nie było za co!... Hilary, co miał, to wziął z sobą... Bułkę jednę zjadłam i pół szklanki skwaśniałego mleka wypiłam... A one mi wymówki robią, że im wszystko zjadłam...
Kilka łez pociekło po cudnych policzkach jéj, blade wargi jéj drżały, a oczy, z za łez, z chciwą niecierpliwością zaglądały pomiędzy kartki trzymanéj w ręku książki. Placyda, z pełną smutku twarzą, skinęła na chłopców, aby przybliżyli się. Ani myśleli posłusznymi być jéj skinieniu; lecz, gdy tylko sięgnęła do kieszeni, wnet ku niéj obaj poskoczyli. Kiedy stanęli przy stole, na którym dopalał się ogarek świecy, można było rozpoznać, że mieli twarze roztropne i ładne. Źrenice starszego posiadały szczególną ruchliwość, biegały wciąż i błyskały jakby nieustannym niepokojem, czy ciekawością, czy jeszcze pożądliwością jakąś poruszane. W wyrazie twarzy młodszego panowało przeciwnie zadąsanie ponure. Ręce podnosił wciąż ku głowie i zatapiał w rozczochranych włosach, usta wydymał i w ziemię patrzał.
Placyda wyjęła z małéj portmonetki srebrny pieniążek i, podając go starszemu chłopcu, rzekła łagodnie:
— Idźcie do garkuchni i kupcie sobie za to wieczerzę!
Oczy obu chłopców błysnęły i ożywiły się. Po twarzy starszego przeleciał jakiś chytry, skośny uśmieszek. Uczynili obaj poruszenie, do ukłonu podobne, i już odbiedz mieli, gdy Lirska, wahającym się głosem, wymówiła:
— Zaczekajcie moje dzieci, zaczekajcie jeszcze trochę!
Stanęli, ale nogi drżały im od niecierpliwości.
— Moja Helenko! — zcicha zaczęła kobiéta, — ponieważ oni zwykle tam chodzą... to już może wszystko jedno... może poślesz Damcia, żeby zobaczył, że... że mego Morysia tam niéma...
Powolnym, pełnym znudzenia, ruchem Helena zwróciła głowę w stronę dzieci.
— Damek! — rzekła osłabionym głosem, — idź do handlu... poproś ojca, żeby wracał do domu i razém zobacz, czy tam jest p. Maurycy Lirski... znasz go przecież? syn pani...
— Czemu go znać niémam! — zaczął Damek, lecz Miś przerwał mu wykrzykiem:
— Jest, jest pewno! już ja go tam raz widział...
— Kłamiesz, moje dziecko, — drżącym głosem zaczęła niemłoda kobiéta, — bardzo to niepięknie kłamać... on tam nigdy do tego czasu nie był, ale dziś za interesem pójść miał, a ja chcę dowiedzieć się, czy jeszcze jest i czy mię do domu odprowadzi! Damciu! tyś starszy... nie skłamiesz! idź, zobacz i wróć zaraz, żeby mi powiedzieć...
— Idę! — krzyknął Damek.
— I ja idę! — głośniéj jeszcze powtórzył Miś.
Wyrzucając nogami i chichocąc, wybiegli z pokoju.
— Powróć tylko zaraz i powiedz! — rzuciła za nimi Placyda.
— Przylecę, przylecę i oznajmię, — odrzucił jéj z za drzwi już Damek.
Kobiéty znowu zostały same. Helena milczała i patrzała w książkę. Placyda, z oczami wlepionemi w ziemię i rękami silnie przyciśniętemi do piersi, kołysała się zlekka w obie strony. Bledszą była, niż przed chwilą. Parę razy w zamyśleniu szepnęła:
— Ot do czego przyszło! do czego przyszło...
A potém:
— Pewno nie! pewno nie! plotki!
Po chwili rozwarły się drzwi od wschodów i w ciemności głos Damka rozbrzmiał tak donośnie, jak gdyby wolał do kogoś niezmiernie oddalonego:
— Jest, jest! w bilard gra i bardzo perfumami pachnie!
Drzwi zamknęły się ze stukiem, Placyda zerwała się z krzesła i obie dłonie do schylonéj głowy podniosła.
— Co mnie teraz robić? — szeptać zaczęła, — co robić? Czy iść tam i prosić go... błagać... aby wyszedł!... czy jutro dopiéro powiedzieć... czy udać, że nie wiem! Oj, dziecko moje, biedne dziecko! co Tytus powié, jeżeli mu kto doniesie! co mój najdroższy Wincenty czuje, jeśli z tamtego świata widzi...
Szepcąc tak, drżącemi dłońmi zbierała z kulawych stołków okrycie swe, kapturek, woalkę i inne części jesiennego ubrania.
Stanęła na środku pokoju; heroiczne jakieś postanowienie odmalowało się na wzburzonéj jéj twarzy.
— Pójdę, — rzekła, — pójdę i wyprowadzę go ztamtąd... to co że szynk?... O, Boże mój! jak żyję, nigdy noga moja... w takich miéjscach...
Zalała się łzami i postąpiła ku drzwiom. Stanęła jednak znowu.
— Rozgniewa się... — zaczęła, — powié, że szpieguję go, dręczę, życie mu zatruwam... Biedne dziecko! smutne życie ma! to prawda! lepiéj może jutro powiem... uklęknę przed nim... błagać będę... a teraz tylko przez okna zajrzę, choć przez szczeliny... może to jeszcze nieprawda!...
Wyszła, we wzburzeniu swém zapominając o pożegnaniu się z gospodynią domu. Lecz Helena bynajmniéj tego nie spostrzegła. Od chwili, w któréj, po odejściu dzieci, w pokoju zrobiła się cisza, a Placyda mówić do niéj przestała, całą duszą utonęła w czytaniu. Nie słyszała, ani wykrzyku Damka, oznajmującego o bytności w szynku Morysia Lirskiego, nie widziała rozpaczy, wahań się i odejścia towarzyszki. Oderwała oczy od kart wtedy tylko, gdy, dopalająca się już ze szczętem, świeca poczęła buchać z głębi załojonego lichtarza jaskrawym płomieniem, to znowu przygasać tak, że na karty książki spadała ciemność zupełna. Wtedy wstała z szezląga i poszła ku komodzie, stojącéj przy odległéj ścianie. Kibić jéj była wysmukła i zgrabna, ruchy nerwowe i nierówne. Odsunęła szufladę, wyjęła z niéj połowę stearynowéj świecy, którą, śpiesząc się wciąż bardzo, jako-tako wprawiła w lichtarz i postawiła na małym, brudnym i chwiejącym się stole. Potém ułożyła się wygodnie na szezlągu, głowę wspierając na poduszce, sianem wypchanéj, i znowu czytać zaczęła.
Teraz, w wielkich, wysokich, nagich pokojach zapanowała cisza grobowa. Od czasu do czasu tylko wiatr, lecący ze wschodów i korytarza, postukiwał zlekka źle zamykającemi się drzwiami, a pod sufitem monotonnie brzęczała mucha, w pajęczynie uwięziona. Leżąca na szezlągu kobiéta, drżącemi palcami przewracała kartki małéj książeczki, będącéj 12-tym tomem jakiegoś nieskończenie długiego romansu, w którym tłumem wielkim roili się książęta i złoczyńcy, wielkie panie i upadłe kobiéty, salony i otchłanie, bohaterstwa i zbrodnie, szały, rozkosze i męki miłosne. Czytała, pochłaniała to wszystko całą pełnią zapadłéj swéj piersi, całą siłą mózgu, zamkniętego w małéj, kształtnéj głowie; czytała wciąż, a coraz prędzéj i łakomiéj. Zapadłe policzki jéj zarumieniły się, błękitne źrenice rozgorzały, bujne, jasne włosy rozsypały się po poduszce i szezlągu. Machinalnie, tak, jakby ją coś dławiło, zdarła z ramion swych różową chusteczkę i rozpięła u szyi kilka guzików stanika. Wtedy rozgorączkowana i bezładna powierzchowność czyniła ją podobną do kobiéty pijanéj lub nierządnicy, wyprawującéj orgie w krainach wyobraźni.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.