Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Śmiała się i klepała po pośladkach.
Nie chciało mu się wracać do domu. Powoli poszedł w stronę Krakowskiego Przedmieścia, na stare miasto, na Kanonię. Tam teraz na poddaszu mieszkały najpiękniejsze oczy świata; były własnością Mili; wiadomo. Miły zaciszny placyk, jedyne miejsce, które lubił w tym mieście; w szarej matowości przedrannej — wydają się teraz te dwa okienka jeszcze wyżej, pod samymi chmurami. Śni teraz ślicznym snem dziewczyńskim — marzy się piękna bajka o pięknym oficyerze, co poszedł na bój za ojczyznę miłą z jej barwami na sercu. — Orotowa panienko z Kanonii śnij dalej — śnij do końca — zrumień się i spłoń i niespokojnie skurcz pod dziewiczą kołderką pikowaną, bo oto piękny porucznik — twój mąż, twój mąż — dziwy z tobą zawstydzające wyprawia, między wiotkie nożęta się pcha — lecz nie broń się, nie, przecież to on i mąż twój i bohater, a jakże; — — a teraz, jak ten czas leci, sama jesteś matką sześciu oficyerów — a to już czwarte pokolenie wykluło się, z pomiędzy twych ud — czwarte, albo i piąte, jeśli i napoleońskie wojny wliczyć — a potem pradziad w 31-szym, a dziad w 63-cim, a ojciec w 14-tym — — a twoi, piękna pani o modrych oczach, synowie — oficyerowie będą znów marzyć o wojenkach, bo jakże to tak bez wojny? ani się czymś wsławić, ani odznaczyć, i z awansami zgoła żółwio — ot i źle wojownikowi bez wojny — ej! jak to na wojence ładnie! — poezja! poezja! — — Uśmiechasz się orotowska panienko przez sen; — a ja tu mizerny, podły cywil, stoję na Starym Mieście, na placyku tym, na Kanonii i śpiewam ci balladę przed ranną godziną. Dobra-