Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nym urokiem górniczego stanu, postanowiłem życie mu poświęcić.
— Słyszałem, że pan podobno także pisze, że pan poeta.
— Przyznaję się do tego szczerze.
— To zły zawód obrał pan sobie, bo to nie dla górnika.
— Jakto?! — czyż może być życie bardziej poezyi pełne, niż życie górnika! — Ta głąb ziemi pod tajemniczą, ludzkiemu oku niedostępną osłoną niekończącej się nigdy, wiecznej nocy, te światła kaganków migotliwe jak błędne ogniki, świecące, jak oczy ukrytych w załomach skał Gnomów, te szmery strumieni niewidzialnych po za ścianami skał, do cichej rozmowy duchów podobne, te echa wielokrotnie o sklepienia olbrzymich komór odbijające się i ten cichy nieustanny szelest spadających ze stalaktytów kropel, jakby płacz matki ziemi, która tajone łzy wylewa nad ludzką biedą i niedolą! — To wszystko przecież najczystsza poezya, której nic dorównać nie potrafi, która porywa, zachwyca, upaja!
— Ale nam w zawodzie górniczym poetów nie trzeba, nam potrzeba ludzi pracy.
— Można jedno z drugiem pogodzić.
— Nie, nie można, bo albo jedno, albo drugie niewiele będzie warte.
Poeta uczuł się tem urażony i rzekł z goryczą:
— Szczęśliwy, kto się urodził filistrem. Nigdy u ramion nie uczuł skrzydeł i całe swoje życie pełzać tylko potrafi.
Radca poczerwieniał mocno, usta mu się trząść zaczęły, ale starał się mówić spokojnie.
— Więc pan sądzisz, że trzeba przyjść koniecznie już na świat w skorupie przyszłego filistra, ażeby się