Przejdź do zawartości

Strona:Zdzisław Kamiński - W królestwie nocy.pdf/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Zajęty rąbaniem twardej skały w ustronnej części kopalni, nie mógł, nie zdołał usłyszeć, co się dzieje po za nim w odległości kilkuset metrów.
Siekł ścianę ostrym końcem kilofa, aż iskry leciały. A miały od czego lecieć te iskry, bo takie bary i takie żylaste ramiona żelazem biły, że się i najtwardszy kamień nie ostał przed niemi.
Walenty Ćwik był jednym z najtęższych górników. Dzięki swej niespożytej, herkulesowej sile odwalił w ciągu miesiąca taki szmat calizny, któremu i dwóch zwykłych ludzi rady by nie dało. Zarobki też miewał największe, ale mu i trzeba było znaczniejszych niż innym z roboty dochodów. W chałupie Ćwik miał siedm gęb do wyżywienia: żona Magda, pięć własnych drobnych dziecków i jeden krewniak sierota, którego za swoje przyjął, także ledwo co od ziemi odrósł.
Brał też chętnie najodleglejsze miejsce w podziemiach, teren najgorszy, skałę najtwardszą, byle tylko zarobić, jak najwięcej. Dziwili się tej niezwykłej obojętności towarzysze, którzy za nic w świecie w „singla” bez kompani nie byliby pracowali.
— Że wy się też nie boicie Walenty, tak sam jak palec na pustkach robić.
— Czegoż bym się miał bać? Czy to Pana Boga nie ma nademną?