Przejdź do zawartości

Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi wszystko jedno, nie mogłam się powstrzymać. Już ja zrobię, że nic nie będzie. Tylko się nie martw. Leż tu przy mnie, ty mój kochany draniu.
I oddała mu się raz jeszcze.
Potem przyszedł Dziadzia. Lucjan, leżąc na swojem łóżku, udał, że śpi. Dziadzia zdjął marynarkę, nałożył swą flanelową kurtkę i wyciągnął się na łóżku. W ciszy wieczornej, słychać było pykanie jego fajeczki. Lucjan przyjemnie znużony, rozpamiętywał szczegóły dnia. Za oknami, padając na szyby, szemrały płatki śniegu. Upłynęła godzina. Do pokoju wpadł Zygmunt z okrzykami: Wyjeżdżam, wyjeżdżam! Już, gotowe! Jutro po południu. Sekretarz pana wojewody, nie byle co. Skończy się wreszcie ta cała komedja z łażeniem bez grosza. Do djabła, jestem doprawdy zadowolony.
I usiadł z rozjaśnioną miną, wykrzykując co chwila.
Dziadzia podniósł się i począł wypytywać Zygmunta o szczegóły. Lucjan rzucił ze swego łóżka:
— Panna Leopard prosiła, abyś do niej zadzwonił.
— A to dobre. Skądże ty ją znasz?
— Ocho, dawno już. Tylko milczałem, miałem coś w tem.
— Dziwne. Nie mam tam poco dzwonić. Cała sprawa jest jasna.
— Cóż jasnego jest w tej sprawie?
— Ot, głupstwo. Miły mój, przy okazji kiedyś to ci objaśnię. Widzisz, Zygmunt wyjeżdża.