Przejdź do zawartości

Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych ludzi, którym nie chciało się iść. W alejach spacerowały parki z utęsknieniem oczekujące mroku. I dlaczego zadaje sobie tak głupie pytanie? Proste, jest chory i nie może tego wszystkiego zobaczyć. Tak, dawniej mijał to wszystko niepostrzeżenie, ale teraz przed oczami jego przewijały się fragmenty miasta, i łączyły się z resztą wspomnień o życiu, co przeszło tak szybko o nadziejach i zdrowiu. Teraz mógł patrzeć na sufit lub obserwować ludzi obok siebie, którzy mimo zdrowia tak nędznie żyli.
Bednarczyk podniósł się z kanapy i ociężale poszedł do drugiego pokoju. Lucjan słyszał, jak cichym szeptem prowadził rozmowę z Felicją. Pod oknem drzemała chłopka z rękami złożonemi na kolanach. W ciszę wdarł się dzwon kościelny z żałobnym jękiem. Chowają kogoś, pomyślał, i wyciągnął zgrzaną nogę z pod kołdry. Pocił się ciągle i jego niekąpane ciało wydzielało przykry zapach. Uczucie gnicia nazewnątrz i wewnątrz, przejęło go wstrętem. Tak marnie ze mną jest, że nawet nie mam sił, aby się umyć! Może zawiadomić ciotkę, przecież niepodobna, abym miał skonać wśród obcych ludzi. Ale zaraz zniechęcenie go ogarnęło i począł myśleć o czem innem. Dlaczego mnie to tak raptownie schwyciło, prawda, parę lat przed tem chorowałem, ale żeby tak z miejsca położyć się i już nie wstać, to straszne! I czy wogóle warto się ratować, wołać jakichś doktorów, nie mam zresztą na to pieniędzy. Są jakieś instytucje, ratują tych gruźlików, ale, idjoto, czyż nie czujesz, że ci w tych piersiach pałęta się jakiś strzęp płuc? Przecież