Przejdź do zawartości

Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stko nie było funta kłaków warte. Wyrośnie z niego kretyn i swołocz! Taka będzie pociecha z synalka!
— Z ciebie zato będzie! Pomyleniec i nierób! Wierszyki ci jakieś we łbie, a do jakiejś roboty, gdziebyś mógł zarobić i pomóc matce, to cię niema. Myślisz, że tak całe życie będziesz miał głupią matkę, co będzie na ciebie harowała! Tamten chociaż chce w życiu czemś zostać, aspiracje ma jakieś!
— Oj! cicho, cicho! Matka mówi po polsku tak okropnie, że mi uszy więdną. Dość już, dość!
— Jużem ja mówiła, jak cię jeszcze na tym świecie nie było, ty byku głupi! Ciekawam, za czyjeś pieniądze taki wyszkolony, jak nie za moje!
Podeszła do szafy, aby zawiesić palto na ramiączku. Widząc, że Lucjan patrzy na nią, zaczęła opowiadać.
— Ale lepiej ma tam niż jaki złodziej, szanowany jest. I spacerów ma więcej, i życie lepsze. Papierosy mu palić wolno, ale że nie pali. Książki też mu do czytania dają. Niedługo będzie sprawa i wypuszczą go pewnie. Jak pan myśli, będzie to uprawiał jeszcze, czy nie?
— Myślę, że nie, skoro to pani obiecywał.
— A tak, mówił przecież, słyszałam jak teraz pana słyszę, myśli pan, że on zcygani, nie! Może panu czego potrzeba, pomarańczę jakąś albo co? Niech się pan nie wstydzi, jak pan będzie zdrów, to dopiero będziemy się liczyć. Wiadomo, człowiek chory, do niczego niezdatny.