Przejdź do zawartości

Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wytworzył się niesamowity nastrój. Teodozja chodziła z kąta w kąt, baba siedziała nieruchomo, Lucjan uniósł głowę i przypatrywał się tej niemej scenie.
— Jeśliście to zrobili, do kozy pójdziecie — powiedziała wreszcie Teodozja.
Milczenie.
Upłynęła może godzina ponurego oczekiwania. Wreszcie zjawił się student z bladą, wymiętą twarzą. Wyszeptał z ulgą:
— Płukali mi żołądek, nic nie było.
Potem zwrócił się do chłopki:
— Ty stara jędzo, na policję pójdę, zdechniesz w więzieniu.
— Co pani miała w tem, żeby tyle niepokoju narobić? — zawołał Lucjan.
Wstała, prychnęła jak satra kotka i wyszła z pokoju. Student usiadł na kanapie i splótł dłonie na zapadłym brzuchu. Smętnie skierował głowę w stronę Lucjana.
— No niech pan tylko sam powie jakie to człowiek ma życie? Ta cholera zwarjowała chyba, tyle mi strachu narobić! I co za cel w tem miała? Nic zupełnie nie rozumiem. A com się wycierpiał przy tem piekielnem płukaniu, jakieś gumy mi do gęby pakowali. Wiem dobrze, że Bednarczyk wyprawia coś po nocach, ale żebym ja go miał tego uczyć, starego chłopa. Mówię panu, że tu się robi dom warjatów!
— Wie pan, że mnie się ta cała historja bardzo dziwną wydaje. Chłopka, orjentując się w tem, wyka-