Przejdź do zawartości

Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozsiedli się niby do jakiegoś obrządku. Dziadzia, jak zawsze na początku każdego pijaństwa, rozpoczyna poważną rozmowę. Ach, tak, gdzieś wpobliżu Korei, zdaleka już widać wielkiego, w skale wykutego szympansa, bożka płodności, ze sterczącym phallusem. Bezpłodne malajki nadziewają się na kawałek kamienia i trwają tak, z modlitwą na ustach. On, Dziadzia, podglądał i jeszcze jeden marynarz, niektóre prześliczne, młode... cudne. Bove tłumaczy znaczenie miłosnych słów u Aretina. Tak, to coś a la gianetta, te malajki.
Zygmunt ma pragnienie wypija więc odrazu dwa kieliszki, potem mówi poważnym głosem: lepsze się pijało, tam na przyjęciach. Tak, tak, przyjaciele. Człowiek, dzięki przypadkowi, uniknął wykolejenia. Poznałem obowiązek, poczucie odpowiedzialności, godność się u mnie obudziła i poczucie dumy z wagi mego stanowiska. To nie wiersze, to życie... Żywe życie, namacalne.
— Widać nie byłeś poetą, skoro kilka miesięcy biura wytrąciło cię z formy — mówi Dziadzia.
— Ach, nie. Poprostu systematyczna praca okazała mi szereg nonsensów, jakie daje tak zwana zawodowa poezja. Natchnienie to nie chleb, a jeżeli robi się jeszcze coś poza pisaniem wierszy, wtedy jest się małpą. A zresztą, mój kochany, dla kogo będę ja te wiersze pisał? Może tak, jak Broniewski, dla proletarjatu, a czytać je będą z uśmiechem zadowolenia i, ba, uznaniem nawet, fabrykanci łódzcy po obiedzie, przy