Przejdź do zawartości

Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słów dla swego zajęcia. Stukonisowa wspomniała o synu i zaraz rozmowa przybrała obrót na jego temat. Oto młody chłopiec objął zaszczytne stanowisko, matka była z tego dumna, a lokatorowie tę dumę podsycali. „Mieciek“ ponuro utkwił oczy w talerz i jadł łapczywie. Życie brata nigdy nie było po jego myśli. Lucjan patrzał na Teodozję, a ona odpowiadała mu wzrokiem pełnym ognia i oddania. Myśleli oboje o możliwości zostania sam na sam popołudniu. Ukończono obiad i Stukonisowa wraz z Felicją wyszła z wizytą do krewnych. Bednarczyk ze studentem mieli pójść do kina, ale to dopiero później. Wszyscy się ułożyli na łóżkach i zapanowała niedzielna, poobiednia cisza. Przyszedł Dziadzia, cichutko zdjął buty i marynarkę, zmienił to na flanelową kurtkę i pantofle, poczem ułożył się na swem łóżku, kopcąc w mroku fajeczkę. Lucjan usiadł obok niego.
— No i cóż, jak ci się tu żyje?
— Znośnie, tylko chołota straszna.
— Tak. I ja też to myślę. Zupełnie niespodzianie znalazłem się między ludźmi, którym podobnych nigdy przedtem nie znałem. Jestem jakby oszołomiony i ciągle spodziewam się czegoś nowego. Dzisiaj naprzykład, kiedy ciebie nie było, Edward palnął taką reprymendę obu studentom, że dziwię się ich spokojowi. Poprostu naobrażał ich od samego spodu, wszystko wygarnął. Jest to jakiś bardzo skomplikowany anarchista.