Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rano oczekiwałem czegoś poważnego, przypuszczałem, że mnie ugryzła jakaś „specjalna“ mucha kiedy wyjrzałem przez okno, albo że kwiaty jakieś mnie odurzyły. Przecież w takim nieznanym kraju czort wie co może człowieka spotkać. Ale Grzeszczeszyn powiedział mi najpierw: „..młody człowieku, pan jest niewytrwały“, potem: „rozespał się pan, trudno się pana było dobudzić, ale to tak pierwszy dzień, później się pan włoży do niewygód, nie przejmuj się pan tem“. Wcale nie mam zamiaru się przejmować, gniewa mnie tylko ton Grzeszczeszyna, wodzi oczami po ścianach, jest za wyrozumiały, dobry, pełen pobłażania. Przytem za oknami jest sina popielatość, znów wyglądam przez okno, mówię do Grzeszczeszyna, że może stary Bukowski miał rację, jest błoto, deszcz. Nie dzie można wyjechać stąd Bóg wie ile czasu.
— Gdzie panu tam deszcz? — mówi Grzeszczeszyn. Ziewa zapinając spodnie.
— Jakto, — mówię, — nie widzi pan, że pada, spójrz pan na szybę!
— Ale, ładnie jest, zdaje się panu — cedzi Grzeszczeszyn.
Patrzę na niego i widzę, że ma lisią minkę, z paskudnym, niteczkowatym uśmieszkiem. Uprzytamniam sobie, że jestem silny, Grzeszczeszyn sięga mi do ramion, i najlepiej będzie, jeśli go odrazu trzasnę w gębę. Jest taka sytuacja, że niema mowy tu o żartach, poprostu jakaś niesamowitka. Wyraźnie pada, nawet krople spływają po szybie. W tej chwili Grzeszczeszyn mówi:
— Pójdziemy najpierw do księdza Grzywy, potem na miasto, rozpytać się o konie. Nie ma pan czasem agrafki? Bo muszę przypiąć skarpetkę.
Wyciągam agrafkę z worka podróżnego, daję ją tej histerycznej, rozkapryszonej małpie. Zakrywam łóżko kocem, schodzę nadół z myśli o śniadaniu, on idzie też za mną, mruczy coś w rodzaju: „Kurzu w tej szkole, pożal się Boże! je-je-jej!‘!