Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na to słuszne pytanie nie zdążyłem mu odpowiedzieć, bo na zakręcie ukazał się ciężarowy samochód i cała tropa rozstrzeliła się w panice po obu stronach drogi. Samochód minął nas ciągnąc za sobą czerwony welon kurzu, i kiedy kurz opadł, zobaczyliśmy w oddali całą naszą tropę pędzącą w popłochu, niby stado dzikich mustangów na stepach prerji. Chłopi pognali w stronę uciekinierów, a ja stałem na drodze, rozmyślając, jakim to instynktem zwierzęta uniknęły kalectwa. Widziałem, że rozbiegły się po obu stronach drogi, w miejscu, gdzie akurat były sadzonki kawowe, wobec czego powinny sobie połamać nogi w dołkach, które były pokryte drewienkami. Ślady kopyt było widać, ale między dołkami. Zostałem na drodze sam na sam z Grzeszczeszynem, który odjechał kilka metrów, zsiadł z konia i usiadł pod palmą. Wyciągnął rewolwer, położył go na kolanach i pytająco patrząc na mnie, znieruchomiał ze skrzyżowanemi rękami.
Droga była zupełnie pusta. Zsiadłem również z konia i właśnie miałem zamiar pójść trochę naprzód, kiedy Grzeszczeszyn zawołał:
— Panie, niech pan się do mnie nie zbliża, bo ja widzę, że pan ma jakieś złe zamiary co do mnie!
Nic nie mówiąc, przeprowadziłem konia obok niego i usiadłem o jakieś kilkanaście metrów od tej zmory. W tej idjotycznej sytuacji przesiedziałem z godzinę. Wreszcie pojawili się chłopi, pędząc tropę i zaraz przyłączyłem się do nich.
Po półgodzinnej jeździe, wjechaliśmy między świeżo pobudowane domki, do schludnej, niemieckiej kolonji Nova Danzig. Tutaj zatrzymaliśmy się przed wendą i kiedy wszedłem do środka i usiadłem przy ladzie, pomyślałem z bezmierną ulgą, że to już jakby właściwie koniec tej groteskowej podróży. Pijąc piwo, patrzyłem na to, co się działo przed wendą. Młody, o pokaźnych kształtach Niemiec w białem ubraniu, w panamie i w sztylpach, przyglądał się ze znawstwem koniom, kręcąc trzcin-