Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

palali ogień, Grzeszczeszyn już zdążył przygrzać trochę wody i zmywał grzbiet swojego konia. Niektórzy prostowali kości, przeciągali się, skręcali papierosy. Wszystkie zwierzęta w grupach jadły z ziemi kukurydzę. Obsiedliśmy ognisko, pomęczeni i nieskorzy do rozmów. Jeden Bełcik wykrzykiwał z ochotą, ale ten był już po swojej porcyjce. Podszedłem do Sawczuków i powiadomiłem ich o mojej sytuacji żywnościowej w związku z rozstaniem się z Dąbskim oraz jego workem z pasoką. Postanowili mnie dopuścić do wspólnych zapasów, a co do kosztów, to jakoś się później obliczymy. Usiadłem przy ogniu. W kociołku już bulgotała kolacja, gryzący dym wionął na twarze. Słońce ociekało przezroczystym różem i cała okolica zdawała się omdlewać w pysznych barwach. Niebo pokryło się pierzastemi obłokami i uroda usypiającego świata zdawała się strząsać z ludzi i zwierząt brudne zmęczenie przebytej drogi. Dojeżdżając do ranszy, zauważyłem jasne koryto niewielkiej rzeczki, więc wyjąłem z torby mydło i ręcznik, poczem udałem się w stronę tej wody. Nagi, zanurzony po szyję w chłodnej wodzie, rozmyślałem o dziwnie konspirujących się niebezpieczeństwach tego kraju. Oddalony byłem od obozu o jakie dwieście metrów i gdyby w tej chwili z zarośli wychynął tygrys[1] lub puma, zginąłbym tego pięknego zmierzchania, jak cielę z przegryzionem gardłem. Ale zarośla nieruchomo pławiły się w cudnych barwach zachodu, w powietrzu tylko drgał kłąb komarów i z obozu biegły głuche szmery.
Wymyty i rzeźki wróciłem do ogniska. Bełcik stał pochylony koło swego młodego bura i szmatką umaczaną w kreolinie przemywał mu rojącą się od białych robaków ranę w zgięciu, gdzie się łączy noga z piersiami. Stanąłem, przysłuchując się wyrzekaniom Bełcika:

— A gdzieżeś ty sobie, gówniarzu, taki nabytek zawalił... Pewnie o przeciętą takuarę zawadziłeś girą, djabli potomku!...

  1. Tygrys, wedle określenia tubylców, właściwie — jaguar.