Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czem — kiedy się obejrzałem, zobaczyłem uciekającego bura z pochylonym łbem, podrzucającego bezustanku zadem, a za nim biegł Grzeszczeszyn z rozwianym włosem i wyciągniętym prętem. Więc jakoś się widać uchylił od stratowania i teraz biegł za zwierzęciem, pełen pragnienia zemsty. Buchnął szczery, nieopanowany chichot, Grzeszczeszyn zawrócił i energicznym ruchem wsadził pręt do węgli, poczem zawołał:
— Dawajcie mi drugiego, ja was nauczę markować!
Z następną ofiarą, wychudłym, zabiedzonym koniem, poszło mu łatwo. Podszedł do mnie opuszczając rękaw koszuli:
— Takie to panie sprawy... Nie zapijać się z działaczami spod ciemnej gwiazdy, a umieć pracować... więcej życia, życia!
Przykro mnie dotknął tem zdaniem. Rzeczywiście nie należało bić w nieopanowanej wściekłości Janickiego, a potem także nie należało popijać z nim i recytować wiersze. Ale ja w tym kraju bardzo się zmieniłem. Za wendą podniósł się tuman kurzu, rozległy się okrzyki i nawoływania podobne do okrzyków pastuchów pędzących trzodę. Zaraz też Dąbski podbiegł do bramy z okrzykiem:
— Sawczuki jadą!
I na podwórko zaczęły wbiegać konie i bury, poczem wjechało także może z ośmiu opalonych i obrośniętych chłopów, którzy wśród rżenia i hałasu poczęli złazić z koni i witać się z Dąbskim. Przysiadłem pod ścianą i z zadowoleniem obserwowałem ten mały tłum ludzi i zwierząt. No więc nareszcie, — na wszystkiem co było — krzyżyk! Teraz nowe, może bardziej interesujące życie. Spośród ośmiu mężczyzn odrazu wyróżniłem czterech najbardziej energicznych i ruchliwych. Dwuch miało czerstwe, szerokie twarze o wesołych i rozumnych oczach, krępi, dość tędzy, w portkach trzymających się na paskach pod nieco wystającemi brzuchami. Dąbski zaraz mnie przywołał, przedstawił i wyjaśnił, że właśnie ja i Grzeszczeszyn mamy ra-