Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak murzynów po misjonarsku! Oni nie potrzebują nawracania!
— Ach, więc pan jest z tych! Wolnomyśliciel... umhu... No, brawo!
Ciskał się po pokoju jak czarne ptaszysko. Teraz wstał Brzeziński i zaczął nerwowo:
— Więc pan myśli, że ja poto się usamodzielniłem i wyrzekłem polskości, zdobyłem zaufanie władz brazylijskich, ja, emigrant polityczny! żeby teraz wysłuchiwać od byle przyjezdnego pismaka podobnych tyrad! Będę rad, jeśli ta wizyta się skończy!
Chwyciłem kapelusz i w drzwiach powiedziałem:
— Panie Brzeziński, za to, co pan tu powiedział, powinienem pana poprostu sprać na kwaśne jabłko! Jest pan bezczelnym renegatem, nędzną kreaturą i pański przyjazny stosunek do księdza Kielty daje mi wiele do myślenia o duchowieństwie polskiem na terenie wychodztwa w Brazylji... Jest pan zaskoczony, prawda? No i co? Nic, przysiadł pan, dowidzenia, jest pan nędzny szmatławiec!
Wyszedłem, nie oglądając się. Szedłem przez krzaki, w ciemności, bardzo wzburzony i jakby upokorzony sytuacją, która mnie zmusiła do wysłuchania tego draństwa. Przecież to było paskudne i niepotrzebne. Znów okoliczności zmusiły mnie do reagowania na bredzenia wykolejonego łajdaka. Jeszcze ja się doigram jakiegoś zabójstwa. Schodziłem szybko wdół. W ciemności jarzyły się światła, było ciepło, słychać było szmery rozmów, śmiechy... panował łagodny spokój, wypoczynek. W rozdrażnieniu śpieszyłem do swojej kryjówki, z myślą aby się prędko położyć i usnąć. Minąłem pełną pijanych wrzasków wendę i zaraz zabrzmiały wściekłe okrzyki z kuchni Dąbskich. Ogarnął mnie wstręt i niepostrzeżenie przemknąłem się do swego legowiska. Długo leżałem w zdeterminowaniu, nie mogąc zasnąć. Hałasy kuchni ucichły i po chwili cała rodzina mi-