Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Popędziliśmy ścieżką w czerń, w stronę mostu. Usunął się z drogi jej mąż i krzyknął:
„Ate logo, senhores!“
Jechał cię sęk, sutenerze z dżungli! Przeskoczyliśmy most jak szatani i jechaliśmy dalej galopa, z powiewającemi niby skrzydła, połami kap. Wreszcie solidny piorun przerwał tę atmosferyczną obstrukcję, błyskawice zaczęły krajać niebo i chlusnęło takim łachem wody, że aż konie przysiadły na zadach. Skręciliśmy w krzaki, zeszliśmy z koni i trzymając je za uzdy, przykucnęliśmy blisko siebie, nakryci kapami, niby brunatne kopce. Lało z taką siłą, że czuliśmy ciężar spływającej wody po plecach. Pod kapami było ciemno i śmierdziało wypitą kaszaszą. Wyjąłem papierosy, poczęstowałem i zaczęliśmy puszczać sobie dym w nosy.
— Pan to jest jakiś jak nie z tego świata — szepnął do mnie Grzeszczeszyn z wymówką.
— Siedź pan cicho lepiej, na wszystkich postojach będziesz pan bajzle urządzał! — krzyknąłem.
— Oj, panowie! dajcie spokój, bo przecież i tak mało nie skonałem ze śmiechu — wykrztusił Wójcik.
— Pan to jest taki zazdrosny o wszystkie baby... pies gnata nie zje i drugiemu nie da — wtrącił znów Grzeszczeszyn.
— Uspokój się pan, mówię panu... Jesteś pan nieopanowany erotoman!
— O, już zaraz takie naukowe określenia... Na drugi raz niech pan się lepiej nie wtrąca!
Nie miałem już sił przemawiać się z nim dalej. Buty nasze po kostki pławiły się w kałuży. Zerknąłem spod kapy na świat. Gdyby niee szum deszczu i kanonada piorunów, człowiek z fantazją mógłby pomyśleć, że znajdujemy się na dnie jakiegoś stawu. I nagle — jakby wstrzymana gestem jakiegoś dyrygenta — cała ta awantura ucichła; coś niewidzialne zdmuchnęło z nieba chmury, na mokrą roślinność padły promienie słońca, zalśniło,