Przejdź do zawartości

Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ogrzewało nas łagodnie. Świeży zielony kolor traw i drzew orzeźwiał wzrok nasz, a woń kwiatów z przyległych sadów napełniała powietrze jakimś cudnym zapachem, jakiego w żadnych wódkach nie ma, chociaż to żona moja wielką jest amatorką takich sztucznych pachnideł. A co za śliczne widoki roztaczały się przed nami!
Zaiste, nie trzeba koniecznie tak kochać tej ziemi, jak matka dziecię swe kocha i jak każdy z nas kochać ją powinien, a przecież trzeba przyznać, że niełatwo o cudniejsze widoki w samej nawet Szwajcaryi nad te, jakie się znajdzie często w naszej podkarpackiej krainie.
Już przy samym zachodzie słońca, spuszczając się z wysokiej góry, ujrzeliśmy w dali grupę drzew i kilka białych kominów.
— To „Złota Góra“ — zawołał pan Jędrzej i zamilkł.
Widok tego miejsca, na którem miał się odbyć jakiś dziwny, nieodgadniony dramat, nasuwał nam różne myśli. W milczeniu patrzyliśmy na rozsuwający się przed nami obraz.
W samej rzeczy, „Złota Góra“ była trafnie nazwana według pojęcia ludu, jak mi to pan Jędrzej przed chwilą był wyświetlił. Z trzech stron wznosiły się wysokie, czarnym lasem okryte góry. Ku zachodowi otwierała się kotlina, a na lekkiej pochyłości, w ystawionej na operacyę słońca, usadowił się dwór, a do niego przytuliła się pracująca czeladka. Prawie wszy-