Strona:Złoty Jasieńko.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wszakże z industryą wielką Wilmuś to jakoś pościągał, pooczyszczał, pozbiérał do kupy i wyszedł na ulicę w przekonaniu że z tych rupieci więcéj już zrobić nie było można.
— To pewna że gdyby mnie kto na bal zaprosił, rzekł w duchu — byłbym w srogim ambarasie, ale przejdę się incognito i spodziéwam się uniknąć téj kłopotliwéj ostateczności.
Wesoły żarcik skonał na ustach smutnym uśmiéchem, czoło się zasępiło; wysunął się wzdychając biédny.
A że był przywykł w samotności rozmawiać sam z sobą, pomruknął idąc daléj:
— Iść, nie iść — nie powinienbym już tam iść, ale mnie ciągnie, ciągnie. Zresztą zobaczę, nie zobaczę, choć sobie lepiéj starą przypomnę, choć bliżéj będę. Onać temu niewinna!! ale tego bestyi tobym nie życzył sobie spotkać, kiedy z kijem w ręku wyjdę na spacer, o nie. Byłby przypadek niezawodnie.
To mówiąc, wahając się, stając, szedł powoli ku większéj ulicy. Zdala już widać było kamienicę Leonarda na którą Wilmuś zdawał się szczególną zwracać uwagę. Kołując obchodził ją, zbliżał się, jakby go tam co ciągnęło.
Była godzina ranna, ludzie wychodzili z kościołów, mglisty poranek i wilgotny, Wilmuś się trząsł od zimna ale przywykły do walczenia z niém,