Strona:Złoty Jasieńko.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czuję się do łez rozczulonym dobrocią waszą, czcigodni współobywatele, a szczególniéj przyjaciele mego mecenasa, który wymownemi słowy maluczkie moje zasługi uznał. Piękny to dzień w życiu mojém, ale okazałbym się niewdzięcznym i nie odpowiedziałbym życzeniom waszym, które z oczów czytam, gdybym téż nie podniósł zasług i talentów szanownego mecenasa. Rozwodzić się nad niemi nie potrzebuję, młody, w sile wieku, gdy inni poczynają dopiéro dobijać się imienia i wziętości, on je zdobył wstępnym bojem pracy i uczciwości. Stawię go na wzór, mości dobrodzieju, młodzieży naszéj. Vivat! niech żyje!
Ogromne vivat! powtórzyło toast za prezesem, wszyscy jęli się cisnąć i ściskać gospodarza, który prezesowi dziękował, prezes go całował, śmiał się, i wieczerza byłaby może się na tém skończyła, ale uczucie wdzięczności kazało mecenasowi pić zdrowie całego domu j. w. prezesostwa.
Nowe tedy nastąpiły uściski, nowe okrzyki, w głowach już po bordo, po portwejnie, po szampanie szumiało, niektórzy w obawie dalszych kielichów chyłkiem wynosili się do salonu, gdy służący wniósł na ogromnéj tacy Hungaricum, a gospodarz zaklął iż na imię obywatelskie nie zasługuje, kto obyczajem dawnym węgrzyna nie wychyli.
Prezes który, spojrzawszy na bursztynowy kolorek wina przeciw świécy, dotknął go ustami, zawołał: