Strona:Złoty Jasieńko.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Prosił o odroczenie.
— Dotąd głucho.
Puścił tak sondę kilka razy Szkalmierski i za każdym prawie razem wyciągnął coś nieprzyjemnego, nie pocieszającego, groźnego; fizyognomia mu się mocno przedłużyła.
Obejrzał się na stos listów czekający na biurku i westchnął.
— Do jutra, rzekł, mój kochany panie Żłobek, proszę o folgę do jutra, widzisz co to tu prywatnych korespondencyj.
Kancelista ukłonił się oryginalnym sposobem, zwykł był bowiem nie pochylając się wcale, wyprostowany, schylać tylko głowę na piersi; był to jego ukłon który on uważał za najprzyzwoitszy. Wyglądał na poliszynela którego ktoś z tyłu sznurkiem pociągnął. Dopełniwszy tego ruchu, wyszedł krokami szerokiemi, jak przystało na męża dźwigającego brzemię wielkich i ważnych interesów.
Po wyjściu Żłobka mecenas chwilę spoczął, i zwlókł się do biurka, oczyma badając korespondencyą, któréj same koperty już wiele mówiły. Były między niemi i takie których się dotknąć nie śmiał, odsuwał je na bok nie otwiérając, inne rozerwał niespokojnie, rzucił na nie okiem i odłożył niecierpliwy, niektóre czytał z uwagą i twarz mu się chmurzyła.