Strona:Złoty Jasieńko.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale czyż tak znowu, spytał stary, tak znowu okropna?
— Panie dobrodzieju — przerwał mecenas — jeszcze jakem żyw nic nigdy podobnego nie widziałem. Straszna to nic, poczwarna to nic — ale zła! ale nielitościwie szyderska.
— Bo juściż ma słuszność, o! baronowa powiadam ci, serca za grosz, kobiéta lekka.
Wzdychając siadł stary w fotelu, ręce założył i palce okręcać począł jak był zwykł gdy go bardzo myśli ucisnęły.
— No — a interes? spytał — dostaniesz ty mi piéniędzy?
Mecenas jak na teraz więcéj myślał o wyrwaniu się ztąd i znalezieniu kredytu dla siebie samego niż dla szanownego prezesa, westchnął tylko. — Trudno! rzekł.
— A tu mnie jeszcze więcéj będzie potrzeba, bo wiész — spuszczając głos dodał — wszak to Mylski się oświadczył Albince. Ja jéj zostawiłem wolną wolę, przyjęła go. Nie jest mi to na rękę, Mylski ma dobra mocno odłużone, ale nadzieje piękne, sam przyzwoity człowiek, spokrewniony ładnie, wychowany do salonu. Albince się podobał! Ale wyprawa, wesele, srebra, koszta! Już ty mi musisz dostać piéniędzy!!
Mecenas nic nie odpowiedział zrazu. Prezes go oczyma badał i nie rychło z niego wyciągnął.