Strona:Złoty Jasieńko.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zgłoszą się pewnie choć mnie za życia nie znali! Testament to dobra rzecz, dobra rzecz. Nie orzesz, nie siejesz, zadzwonili po nieboszczyku i wdziewasz jego pot, głód, grzechy lub cnoty, ani Bóg zapłać nie powiedziawszy. O! testament to ładna rzecz.
— Proszę pani — odezwał się opamiętawszy nieco Szkalmierski z pewną powagą urzędową — posłów ani ścinają ani wieszają, ja tu jestem człowiekiem obcym, przysłanym tylko. Jeśli są winy jakie, nie moje.
— Ale jakież winy? co za winy? Ja mówię jak się dzieje na świecie, proste rzeczy, powszednie. Któżby śmiał się skarżyć albo gniéwać. Toby było pocieszne, nieprawdaż? Każdy żyje dla siebie.
— Panu tu zimno? zapytała szydersko, cóż robić? u mnie nie palono. Ojciec nie palił nigdy, nawykłam do zimna, musiałam; nawykłam tak do wszystkiego, bo któżby był starego pilnował gdyby nie stara kaleka. Musiałam żyć jak żył. Ludzie mówią że dla testamentu, zobaczymy ten testament, ha! ha! ładna rzecz testament.
Mecenasa jakiś przestrach ogarniał, zdawało mu się że śnił, że był na jakimś nowym świecie innych obyczajów, strasznym, bezlitośnym, chciał się już co najprędzéj wycofać i wstał znowu.
— Więc o dwunastéj?