Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/351

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rossignol dobrze podchmielony, parsknął znów tym idyotycznym śmiechem, jaki go napadł już raz przed kilku minutami.
— Ha! ha! mąż... — biedny mąż!... Auguście... mój stary... wierzaj mi... dajmy sobie spokój z żeniaczką... prawda, że ona robi kawały mężowi?.. ta twoja hrabina...
— Ale cóż znowu!.. wszyscy służący w pałacu i wszystkie służące na jedno się zgodzą, że pani hrabina to chodząca cnota.
Rossignol o mało co nie spadł pod ławę, tak się zaniósł od śmiechu.
— Cicho bądź!.. — wybełkotał — nic już nie mów, bo ja skonam ze śmiechu!.. Chodząca cnota!.. A to paradny ten August... E! gdyby tak wiedziano to, co ja wiem...
— A co ty wiesz?
— A tak, zaraz!.. To tajemnica... Powiadam ci, że to pali... Mówmy o czem innem.
— Jak chcesz... — odrzekł lokaj, machnąwszy ręką — ale ty nic nie pijesz...
— Ciągle piję... dowód, że flaszka jest próżna...
— Każę dać drugą...
— Nie... mój stary... dobre z ciebie dziecko... lubię cię... Ale schowaj to na kiedy indziej, kiedy twój przyjaciel będzie goły... dziś pełną kieszeń mam... Chcę ci się odwzajemnić... Znam wyborny handelek na ulicy Mirosmesail, prawie naprzeciw budy mego starego... jakie wino ma... szkło lizać!.. tutaj dom jakoś licho zbudowany... jak powóz który jedzie, to wszystkie stoliki się kręcą... Nie lubię kręcących się stolików... no, chodźmy tam na winko.