Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nawet wtedy, gdy cię ogarnęło ostatnie zwątpienie, gdy sobie stawiasz pytanie: „Cóż pozostało z moich uczuć potężnych, namiętnych, co z cichych, spokojnych, dobrych? Z miłości i nienawiści, z pragnień, zachwytów i rozczarowań? Czy warto żyć, skoro wszystko przepada, przebrzmiewa? Czy niema różnicy między mną a temi marami, których długi poczet snuje się przed mojemi oczyma w posępną noc bezsenną?“ Wówczas z tajemnej, jak grób, skrytki twojej duszy wystąpi jeszcze widmo, które drzemało przytulone do samego serca, i tak ci odpowie: „Są jeszcze nieprześmiane uśmiechy i łzy nieprzepłakane! Jeszcze jedne i drugie można wydobyć z siebie, żyć i nie umrzeć jako dłużnik życia!“ Możesz to widmo nazwać egoizmem, czuciem siebie samego, siłą, która przynosi wsparcie, gdy już inne władze duszy uczuwają swoją słabość, która ci wskazuje jeszcze w życiu wyłom, godzien, aby na nim umrzeć. Jest to kwiat dla całego świata tajemniczy, mający woń i barwę tylko dla twojego ja i tylko do twojego ja przemawiający językiem zrozumiałym, a zawsze tak: „Ciągle jest miłość czegoś; tylko trupy nie kochają już, nie pragną! Żywy człowiek musi mieć swoją Psyche!...