Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wy zarosły — jakaś kępa nad Wisłą. Była to zaś miła pora, którą przyroda właśnie na miłość przeznacza. Wszystko dokoła zdawało się wzywać: „kochaj!“
Cóż dla pary kochanków jest pożądańsze, zmrok, samotność, cisza? Stanowi to przecież ich zabezpieczenie od ludzi i od siebie samych. Zatrzymali się w miejscu, gdzie wierzbina balsamiczną woń wydawała i osika drżała listkami. Tutaj pochwycił w dłonie obie jej cudne rączki, uklęknął przed nią i, jakby łaknący człowiek, te rączki do ust swych tulił. Kto policzy, ile on tam pocałunków złożył?...
Jedna tylko gwiazda fijoletowe światło rzucała w tę ustroń poprzez gałęzie osiki, a gdzieś tam w oddaleniu, niby jaskrawa łuna, wysuwała się na niebo wielka głowa księżycowa. Na osice słowik im przyśpiewywał, szum i plusk wody dochodził od bliskiej Wisły, szczekanie psa — od wsi odległej.
Para ludzi, upojonych szczęściem miłości, tylko w sobie cały świat znajdowała. Gdyby się ziemia w tej chwili zapadła, ginęliby, nie wiedząc, że giną, gdyż miłość ich była silniejsza, niż uczucie zachowania bytu. Rączki jej nie dały jednak łaknącemu ukojenia głodu. Jakieś drżenia lube, prądy niepojęte szły od niej do niego i od niego do niej; przejęci niemi, oboje coraz silniej pożądali się nawza-