Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przy żłobie, a kiedy drzwi skrzypnęły, odwrócił głowę, spojrzał i zarżał. Jeszcze bardziej zbiedzona krowina z cielęciem, żuła jakby swój własny język, a ledwie się na nogach trzymała.
Trzeba tu, widzę, zrobić porządek z gadziną — mruknął pod nosem Nawrot i markotny jakiś wrócił pod chatę.
Wzdychał i patrzył na ludzi przechodzących drogą: mieli na sobie dostatnie sukmany, pasy, nowe buty; baby — tureckie szmaty na głowie, bielutkie obleczenia.
Z izby wylazło teraz troje dzieci Nawrota: Zośka, Stasiek i Jagusia; najstarsza — pięcioletnia, najmłodsza — jednolatka, chodzić to jeszcze nie umiało i ciągle ssało swój palec. Te pisklęta obsiadły w koło ojca, także się grzały do słońca.
A gdzie Franek? — zapytał chłop, nie widząc wśród dzieci najstarszego syna.
W odpowiedzi na to, zerwała się zaraz Zośka, pobiegła do bramki podwórka i swoim dziecięcym, piskliwym głosem zaczęła wołać:
— Flaneek! Flaanek!... A pódź-ze, zatlaciony laku, kiej tatuś wola!
Na to wołanie nadbiegł dwunastoletni może chłopak, szczupły, nad wiek wyrosły. Miał on na sobie kabat, widocznie z matki, bo