Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W Rogielkę akurat się wdał, w matusię swoją, — rychtyczek takusieńki sam, jak i óna: skaro-gniady, jabłkowity — wykapany Rogieluk! Choćbym nie wiedział, czyje to dziecko i takbym w te pędy poznał. Chcą, żeby syn nie miał ognia, kiej go matka miała, była nie przymierzając jak płomień. W léjc, we front takie konie, (zapala się nadzwyczajnie i wyobraża sobie, że powozi), a mnie sadzajcie na koźle, dopiero zobaczycie! (Cmoka ustami dwukrotnie). Frygi moje, matka z synem! (Ręką wykonywa ruch, jakby z bicza strzelał). Paf, paf, paf! (Wyobraża sobie, że konie ponoszą i przechyla się w tył nieco, aby je powstrzymać). Co? Jabym was nie utrzymał? Hoch-ho, hoch-ho, hoch-ho! (Znowu cmoka i z bicza rzekomo strzela). Paf, paf, paf! Jazdaa! Jazdaa!

(Sięga ręką, w zanadrze, a nie znalazłszy butelki, spogląda wzrokiem zawiedzionego na próżną).

Kiej Apolinary powié — „Rogieluk ma koler“ — to, jak Bóg w niebie, wyprowadzą mi kónia na pierwszy lepszy jarmark i za cobądź sprzedadzą. Kiej sobie pomyślę, aż mi się coś dziwnego dzieje. Ee, i mnieby óni takoż stąd przepędzili, tyla, że stary hrabia jeszcze żyje i musi czasem się ich o mnie pyta: „A co tam mój stary Matus? Póki ón żyw a zdrów, ja tu w pałacu spokojny o kónie!„ — Ci zaś pewnikiem łżą przed nim, po-